czwartek, 29 grudnia 2011

no-resolution year

przychodzi moment, kiedy każdy z was siada z karteczką, ołóweczkiem i myśli i postanawia....w tym roku będę mądry, szczęśliwy...w tym roku nauczę się nowego języka, będę uprawiał sport, zakocham się, zakończę beznadziejny związek, będę spędzał więcej czasu z rodziną, dziećmi, babcią, psem, chomikiem i złotą rybką....w tym roku nie będę się złościł ani objadał, rzucę palenie, zacznę palenie.....i tak do znudzenia....i też robiłaś to co roku, więc wiesz, jak to wygląda...
a gucio...nie tym razem. ten rok jest rokiem bez postanowień. po co je robić? i tak w ciągu roku rozmywają się gdzieś z braku czasu.....z braku chęci, które początkowo dodawały skrzydeł....i zostaje tylko i wyłącznie niesmak i poczucie klęski....
zresztą i tak ten rok ma skończyć świat. więc po co walczyć o rzeczy nierealne. należy żyć każdym dniem i każdym dniem się cieszyć. chciałabyś skończyć to, co zaczęłaś, ale jeśli się tak nie stanie, to co z tego? zawsze będzie kolejny 2013 rok na zrobienie postanowień noworocznych, jeśli świat się nie skończy :D

sobota, 24 grudnia 2011

duchu świąt - przyjdź

- nie mogę ci pomóc, bo muszę upiec jeszcze jedno ciasto....
- nie przeszkadzaj, sprzątam.....
- gdzie się pani pcha? ja tu stałam....a te karpie to w ogóle do niczego! z kierownikiem poproszę, bo szajs próbujecie nam wcisnąć!!!!!..........i tak dalej i tak dalej.......

tak wygląda większość rozmów przedświątecznych. potem urąbani zasiadamy przy stole i składamy sobie sztuczne dziwne życzenia, zdrowia, pieniędzy, zdanych egzaminów, awansu w pracy.......a gdzieś w tym wszystkim zniknął ten prawdziwy duch świąt....choinka musi być ubrana jak najbogaciej albo jak najgustowniej, bo w tym roku modne jest ubieranie jej w jednym kolorze, albo w same łańcuchy, a przecież przyjdzie rodzina, bo trzeba zrobić obiad świąteczny i trzeba pokazać, jak dobrze nam się powodzi...kolejne upieczone mięsa i ciasta zalegają w lodówce przez następne dwa tygodnie i zmuszają nas do dojadania rzeczy, które tak naprawdę nie są tym, co lubią tygryski, ale to przecież typowe potrawy świąteczne i nie może ich zabraknąć na wigilijnym stole.....12 potraw w dzisiejszych czasach rozrosło się w pokaźne 30 najmarniej, a ilość każdej potrawy, którą pochłaniamy przeraża...naprawdę jesteśmy w stanie to w siebie zmieścić?!

ebenezer scrooge miał z okazji wigilii niespodziewanych gości. może i każdemu z nas by się przydały takie odwiedziny. gdzieś po drodze zagubiliśmy prawdziwego ducha świąt bożego narodzenia. czy wiemy, jaki jest sens tych świąt? czy wiemy, co upamiętniają i czym dla nas być powinny? chyba już zapomnieliśmy. w pogoni za tradycjami nie pamiętamy, czym jest prawdziwe życie i prawdziwa rodzina i miłość. za kilka miesięcy kolejne święta upamiętniające ukrzyżowanie tego, którego narodziny jutro mamy świętować....i tak wygląda też nasza pamięć, ukrzyżowana i złożona na ołtarzu współczesności

wesołych świąt

piątek, 23 grudnia 2011

przyjaciele po latach

monica geller, phoebe buffay i spółka....coś u nas niesłychane....6 przyjaciół żyje sobie w zgodzie, wspólnie wynajmując mieszkania, razem spędzając czas i pomagając sobie wzajemnie.... mogą żyć i pracować razem, przeżywają swoje randki, małżeństwa i nieuchronnie zbliżają się do magicznej trzydziestki.....siedzisz z nosem w okienku, bo przecież to fajne i jakieś takie inne a jednocześnie bliskie....
monica się zmieniła w jules kuguarzycę  ale nadal fabuła jest właściwie ta sama. tu tylko przerażającą liczbą jest czterdziestka, ale przyjaciół nadal jest sześcioro z małym dodatkiem w postaci wpadki z przeszłości monici jules.....
czyli co? ciągle to samo? ta sama fabuła nadal bawi, zmienia się tylko wiek bohaterów i fanów? jakie to proste....

sobota, 17 grudnia 2011

...bo źródło wciąż bije.....

wpadłaś do rodziców objeść ich trochę by samej nie gotować (no co? niektórzy mają lewe ręce w niektórych dziedzinach) i po raz pierwszy w radiu, którego słuchają, coś zwróciło twoją uwagę. ponoć została wydana nowa książka na temat kaczmarskiego i w związku z tym posłuchać można było jego utworów. przypomniało ci to, jak bardzo ci się podobają mądre teksty, które o czymś mówią w piosenkach. przecież piosenka to "przekazanie treści za pomocą melodii" (cytat z twojego boga muzyki).....
ale jednocześnie naszła cię pewna refleksja. czy byłabyś w stanie dla swojej pasji rozstać się z życiem? czy można kochać robienie czegoś aż tak bardzo, żeby przy perspektywie niemożności robienia tego nie potrafić żyć? kaczmarski wiedząc, że po operacji nie mógłby śpiewać, zrezygnował z niej. w konsekwencji zrezygnował z życia, bo operacja miała mu uratować życie.....przynajmniej takie kiedyś były informacje. ty zdecydowałaś się na operację ratującą życie, choć zapłaciłaś za nią ogromną cenę. czyli wybrałaś życie. czy przez to jesteś gorsza. zrezygnowałaś dla życia z czegoś o czym bardzo marzyłaś. rozstałaś się z tym marzeniem i uruchomiłaś doskonałe mechanizmy obronne.....czy tak samo gotowa byłabyś zrezygnować z pasji po to, żeby żyć? czy z życia, żeby móc jeszcze przez chwilę uprawiać pasję? znając cię, wybrałabyś życie.....
i bardziej metafizycznie...czy gotowa byłabyś dla osoby, którą kochasz iść na układ z bogiem, w którym umierasz za kogoś? tego nie wiesz....i nigdy się nie dowiesz, bo nie zamierzasz już nigdy pokochać, bo miłość zbyt wiele kosztuje, a ten, który cię kochał, poszedł właśnie na taki układ. i dzięki niemu żyjesz....

czwartek, 8 grudnia 2011

dziś jutro pojutrze

czasem jest tak, że robisz w życiu coś dobrego, coś potrzebnego, coś dla siebie. coś, co ma szansę sprawić, że twoje życie stanie się normalnie, że przestaną dziać się  w nim ciągle złe rzeczy.....to coś nie robi nikomu krzywdy, ale jednocześnie inni nie są szczęśliwi z tego powodu. a ponieważ zależy ci na nich i na tym, żeby nikogo nie krzywdzić, czujesz się winna. nigdy nie zależało ci na tym,żeby cały świat cię kochał i cenił...masz w nosie, co świat myśli. jesteś dziwna i ci, których możesz określić mianem przyjaciół cię kochają, tak, jak ty ich i zależy ci na nich. im na tobie też. dlatego, gdy któremuś z nich jest źle, czujesz się winna. mimo, że tak naprawdę nie powinnaś tak się czuć. w ten sposób chwila, która miała być piękną, nagle okazuje się, że jest zakłócona przez paskudne i niezasłużone poczucie winy. to się zmieni. te osoby, na których ci zależy za chwilę przyjmą temat i będą się z tobą cieszyć, ale chwilowo nie jest ci dobrze z tym, jak jest.
czekasz na tę chwilę, gdy sny się spełnią i bliscy odzyskają szczęście i będą się cieszyć z tobą.....oby jak najszybciej

środa, 7 grudnia 2011

dziś w kraju

"Cztery osoby zginęły, a jedna została ranna w wypadku, do którego doszło w środę rano w miejscowości Rososzyca w okolicach Ostrowa Wielkopolskiego. Samochód osobowy zderzył się tam z ciężarówką."

co lub kto decyduje o tym, co się dzieje w naszym życiu? jakim sposobem jeden umiera, gdy zatnie się nożem, czy poślizgnie się i nieszczęśliwie upadnie. inny idzie na starcie z tirem i nie złamie nawet paznokcia. tak, pamiętam, że to ty tak miałaś. pierwszy dzień w nowej pracy i oczywiście pospieszna jazda z jednego krańca miasta na drugi. jak zwykle w biegu, wyprzedzałaś tira z naczepą i....skasował ci pół samochodu. ale tobie nic się nie stało. ucierpiała twoja duma osobista i samochód. i nic więcej. a innym razem starcie z ciężarówką kończy się tragicznie dla wielu osób.
jakie zasady kierują wielkim architektem, że decyduje o tym, że jakiejś osobie już wystarczy przebywania na tym łez padole? już dość. teraz pora na inny świat. ponoć lepszy....ponoć.....
jakie przesłanki są dla niego ważne, żeby kogoś zabrać. umierają młodzi ludzie na "nic". po prostu umierają....brak wojny? jeszcze 70 lat temu były wojny i młodzi ludzie ginęli w walce w obronie kraju, ludzi, ukochanych....wolności....dziś tego nie ma. dziś ludzie po prostu umierają a lekarze nie znają przyczyny. może ta nasza xx-wieczna medycyna jest tak naprawdę o kant tyłka potłuc i w rzeczywistości tylko architekt decyduje kto, kiedy i jak......

sobota, 3 grudnia 2011

kiedyś...

gdzieś ucieka czas. nawet chęć napisania czegoś w ciągu dnia, wieczorem przeradza się w "nie mam siły". i tak jest zawsze, jak by powiedziałam mucha.....ale trzeba zmobilizować siły, żeby nie spędzać życia biegając do pracy i padając na twarz kładąc się spać w nocy z mocnym postanowieniem, że "kiedyś się wyśpię"...mnóstwo takich postanowień:
jak już się wyśpię to
kiedyś spełnię marzenia
kiedyś będę szczęśliwa
kiedyś będę z siebie zadowolona i zacznę się lubić
kiedyś zakończę wszystkie trudne sprawy
kiedyś będę tym, kim chcę
kiedyś.....
to kiedyś zaczyna się codziennie, ale tak ciężko o tym pamiętać, jak w biegu przemijają dni i gdzieś ucieka życie.......

poniedziałek, 7 listopada 2011

jesienny spacer

każdy ma takie dni i chwile, kiedy coś by chciał....





środa, 26 października 2011

każdy dba o własne 4 litery

po milionie telefonów dostajesz wiadomość: wie pani, on zejdzie do ceny, którą pani oferuje (kolejna już oferta), ale....no i tu się sprawa rozbija, ale on do końca lutego chce tam mieszkać.....
kolejny telefon od pana: ale musi się pani zdecydować, bo ja jutro pokazuję je komuś bardzo chętnemu....

no i kurwa z bogiem w takim razie! po co czekać do lutego? pan chce prowizję, oj jak mi przykro. wiem, że mój rudy to farba a pod spodem blond, ale jednak jakaś komóreczka jeszcze tam została i nie obumarła. do lutego to można milion innych zobaczyć i się zdecydować.

zła wiadomość dla pana: jest agencja, w której prowizję płaci tylko i wyłącznie sprzedający. sorry gregory, jak by powiedziało serce, jedyneczkę trzeba wymazać....

nie lubię, jak mnie ktoś do czegoś zmusza.....

ktoś wie o jakimś mieszkaniu, które mogę kupić? bez pośredników?

poniedziałek, 24 października 2011

kwiatki bratki i fiołki

kwiatki oczywiście studenckie :)
dziś wpadłaś w zachwyt czytając jedną z prac. cytat więc w całości po przetłumaczeniu:

temat pracy: najlepszy sposób pozbycia się złych nawyków

"najlepsze sposoby pozbycia się złego nawyku to:
1. złapać zapalenie płuc - przestaniesz palić, bo martwisz się o swoje zdrowie. nikomu nie życzę.
2. iść na rehabilitację. ludzie, którzy tam pracują, na pewno ci pomogą.
3. jak widzisz kogoś umierającego na raka płuc i ten ktoś jest z twojej rodziny, lub troszczysz się o niego, daje ci to powód do pomyślenia o zakończeniu palenia, bo nie chcesz umrzeć w ten sposób.
4. papierosy niszczą twoje zdrowie"

koniec pieśni. komentarz zbędny.....

środa, 19 października 2011

ładnie jest

nie lubisz zimy...można śmiało powiedzieć nawet, że jej nienawidzisz....jesieni zresztą też nie. siostra słusznie narzeka, że dla ciebie tylko +38 stopni. cokolwiek zimniej nie wchodzi w grę. fakt.....teoretycznie powinnaś się wynieść gdzieś w siną dal. ale nie do tajlandii bo tam tsunami, nie do arabii, bo tam byś musiała siedzieć w domu na tyłku i nie wychodzić....może afryka? tak tak...akademickie rozważania, bo i tak nigdzie się nie ruszysz, bo tylko tu możesz śpiewać, a to właśnie nadaje treść twojemu życiu...
ale z drugiej strony...siedząc w ciepłym pomieszczeniu wyglądasz za okno. i właśnie się zorientowałaś, że przyszła jesień. i akurat masz widok na piękne, żółte, pomarańczowe liście....i wcale nie najpiękniejsze drzewo. a potem myślisz o tej żywej zieleni, która wyłazi na świat i przebija się przez brudne zwały śniegu. i tak naprawdę ten świat jest piękny, niezależnie od pory roku. w domu, gdzie jest ciepło nie ma to aż takiego znaczenia....nawet padający deszcz ma swój urok....

wtorek, 4 października 2011

opowieść o zwykłym szaleństwie...:)

wsiada taki człowiek na rower i za każdym razem sobie obiecuje, że to już ostatni raz szalał, że od następnego razu już będzie grzecznie i statecznie jeździł, jak na starszą panią i poważną do tego, przystało....a gdzie tam? każdy kolejny raz kończy się tak samo. włącza się taki mały świrek, który lubi prędkość...kurka no.....stare głupie i nie rośnie.....pomijając już wiek i inne takie, rower turystyczny nie nadaje się do takich durnych ewolucji, wchodzi w zakręt jak dojna krowa i jest do statecznej jazdy.....efekt oczywisty, ale straty niewielkie....jakieś tam jedno, czy dwa zadrapania, spodnie do prania i przefasonowany koszyczek....pffff....też mi straty. i znowu sobie obiecałaś, że to ostatni raz takiej jazdy, że trzeba grzecznie i przykładnie, nie za szybko, nie pchać się, przepuszczać samochody, które cię nie widzą i nie zaczepiać pań, które właśnie znalazły najlepsze miejsce na obgadywanie sąsiadów na, jakże wygodnej, ścieżce rowerowej....
p.s.1 - tak, bachorek, wiem. opowieści o zwykłym szaleństwie były jedyne i niepowtarzalne - czeskie. ale nadal twierdzę, ze urok miały tylko w wersji pisanej. film był do doopy. wyobraźnia jest lepsza...
p.s.2 - uroczyście i obłudnie obiecuję jeździć, jak własny prywatny mąż już lat temu wiele przykazał - w długim rękawie i długich spodniach....tylko dzięki temu straty były takie małe....:D

wtorek, 27 września 2011

brać studencka, niewyczerpane źródło dobrych pomysłów

każdego roku, zaczynając zajęcia z nowymi grupami zastanawiasz się, czym zaskoczą cię tym razem. jakie nowe metody "nic-nie-robienia" wynaleźli? jakie też kwiatki w znajomości języka się pokażą? jakie nowe sposoby ściągania zaprezentują? za każdym razem sądzisz, że znasz już wszystkie, a jednak potrafią cię zaskoczyć.
od 3 lat rekord ściągania należy do studentki 1 roku zaocznego  -100 słówek zapisanych maczkiem na naklejce od małej (0,5 l.) wody. chwilowo nikt jej nie przebił.
jednak ustanowiony został właśnie nowy rekord ciekawych tłumaczeń. do tej pory nie do pobicia było: skręcił staw skokowy - sprained jumping pond. fakt, że tak świetne tłumaczenie osiągnięte zostało z drobną pomocą programu "translator". swoją drogą, gratulacje i pozdrowienia dla twórców i użytkowników programu - to oni w końcu dostarczają ci rozrywki....
wczorajszy rekord osiągnięty został jednak bez pomocy tego programu. "najpierw chirurdzy nastawili kość..." - "first grey's anatomy.....". absolutny rekord, którego raczej długo nikt nie pobije. chociaż...może się mylisz. jeszcze w tym roku nie było prac pisemnych....wszystko przed nami :)

czwartek, 22 września 2011

ale meksyk - última parte

ostatni dzień spędzony w mexico city na szybkim zwiedzaniu i panoramie miasta z czterdziestego któregoś piętra…..i powrót do domu


czy ja już mówiłam, że maňana? pewnie mówiłam J wydawało by się, że już nic więcej nie może się zdarzyć. nic bardziej mylnego… rano pod hotel w mexico city podjeżdża autokar o czasie i dowozi nas we właściwe miejsce na lotnisko….udaje nam się bezboleśnie odprawić, wsiąść do samolotu, wystartować i dolecieć do madrytu. w czasie przed odlotem niektórzy kupują ostatnie prezenty tequillowe dla krewnych i znajomych królika…i to chyba był błąd dnia….
dopiero w madrycie okazuje się, że przejście przez tranzyt nie oznacza braku kontroli celnej, czyli wszelkie nie ofoliowane płyny nie przejdą….1,5 godziny spędzone na załatwianiu możliwości przejścia z torbami zamkniętymi przy pomocy „paryżanki” owocują wyciągnięciem kilku bagaży nadanych już meksyk- warszawa i przerzucenie ich na madryt-warszawa….okazuje się, że iberia ma każdego poranka tę samą polkę związaną z zakupami dokonanymi w mexico city. udaje się wszystko pomyślnie załatwić sprawę, ci, którzy mają zalakowane towary zostawiają je w bagażu podręcznym i biegniemy z inwazją wiwatową na madryt. biegniemy jest właściwym określeniem bo zwiedzenie takiej ilości rzeczy, które chciałybyśmy zobaczyć w tak krótkim czasie graniczy z cudem.

 nie sprawia jednak to takiej radości, jaką powinno. miejsce jest piękne, ale zasypianie w każdym momencie, kiedy siadamy psuje radość. Sunące metrem śpiące chórzystki to widok śmieszny, ale po 11 godzinach lotu zrozumiały….
nasze „ale meksyk” wraca do nas w momencie, gdy trzeba przejść przez kontrolę i pierwszy „prezent„ zostaje wylany a przejście kolejnych zablokowane. po długich dyskusjach z nieustępliwymi celnikami udaje się jednak zachować towary…wydawałoby się, że teraz już tylko rozbity samolot i zagubienie bagażu jednocześnie może przebić dotychczasowe przeżycia….
w samolocie ścisk i tłok, niemożność zapakowania bagaży, ale teraz wywołuje to już tylko wybuchy śmiechu, które milkną, gdy chór zasypia chwilę po starcie….
zakończenie wyjazdu za to następuje z hukiem. w postaci cytatu mamusi:
„jadę po ciebie we wściekłym korku a tu widzę karetki, saperów i w oddali błyskające straże pożarne…wasza godzina lądowania….wiesz, co pomyślałam? walnęliście o glebę. rozmawiałam, czekając na was, z mamą s. i pomyślała to samo”. KOCHANA MAMUSIU, PO TYM WSZYSTKIM, CO PRZESZŁAŚ, MOJEJ CHOROBIE, STARCIU Z TIREM I ŚMIERCI MOJEGO MĘŻA, NIE POWINNAŚ JUŻ NIGDY WIĘCEJ MYŚLEĆ, ŻE MOŻESZ MNIE STRACIĆ. NA SZCZĘŚCIE TAK SIĘ NIE STAŁO :3
Dowiadujemy się z telefonów najbliższych po wylądowaniu, że na lotnisku jest alarm bombowy i nie wiedząc jeszcze, co mogli poczuć, dostajemy histerycznych ataków śmiechu…. na koniec nie doleciał kolejny bagaż…..ale meksyk
co za podróż? to już pierwsze eurotreff z panem wilczkiem, próbą w rawie mazowieckiej i sześcioma awariami autokaru nie było takim „meksykiem”….ale i tak chcemy tam wrócić J

środa, 21 września 2011

ale meksyk - parte 9

festiwal się zakończył….koniec podatku manany, koniec oczekiwania na to, aż coś się zacznie dziać. w ramach dodatkowego zwiedzania, bo to jedyna okazja, żeby zobaczyć meksyk przecież, postanawiamy wybrać się nad morze do veracruz…..ale ta piekna meksykańska pogoda ….zapowiedzieli huragan w okolicach veracruz w dniach naszego pobytu…no żesz, co ten architekt świata ma do nas??????
okazuje się jednak, że wszelkie oznaki mówią o huraganie, ale udaje nam się z nim nie spotkać. chociaż przy naszym farcie w tej podróży wszystko by było możliwe….po wielogodzinnej podróży docieramy do jej celu, jest jednak już za późno na plażowanie i zwiedzanie. planujemy następny dzień zacząć od kąpieli w morzu, a reszta później…..i budzi nas rano….deszcz….:(
decydujemy się jednak na wyjście, tym bardziej, że powoli przechodzi . po drodze do akwarium i więzienia J idziemy pomoczyć nogi w zatoce meksykańskiej. w końcu, niezależnie od pogody, żadna z nas jeszcze tego nigdy nie miała okazji zrobić….plaża jest….hmmmm….no, jak by to powiedzieć….czarna. nie wnikajmy, czy to piasek, czy błoto, czy cokolwiek innego, nie oszukujmy się jednak, w polsce z takiej plaży uciekłabyś z krzykiem….tu jednak sesja fotograficzna trwa…biedne meksykańce mają przedstawienie nie z tej ziemi, jak białe polki pajacują przybierając najlepsze pozycje….a nie wiedzą, że druga część przedstawienia będzie, jak te same pajacyki przyjdą po południu do kąpieli….w sumie, powinni nam za taką rozrywkę zapłacić J


Warto było jechać tyle kilometrów J

wtorek, 20 września 2011

ale meksyk - parte 8

to już ostatni dzień festiwalu. w planach wielki wspólny koncert i przyjęcie pożegnalne (dawno przyjęcia nie było :))
niestety, panu dyrygentowi ze szwajcarii udało się przeforsować wersję: śpiewamy utwory wspólne, te które wzajemnie sobie przesyłaliśmy (zapomniał dodać, że te, które zna tylko chór, który wysyłał swój utwór)....śpiewamy na lalala....w najlepszym przypadku....w najgorszym olewamy sprawę i w tym całym tłumie chóralnym nie śpiewamy wcale...i tak nikt nie zauważy....

manany też już wszyscy mają powoli dosyć. kolejne godziny oczekiwania na własne wejście do zaśpiewania dwóch utworów.....tak, kochasz "miasto aniołów", ale i tak je schrzaniłaś tym razem....:( jakoś takie bez uroku żadnego....
i czekanie na wejście, kiedy wszystkie chóry razem mają zaśpiewać, podnoszenie się, przejście do korytarza i tam czekanie....to, jak z tym chłopcem, co wołał "wilki"....po jakimś czasie przestajecie się podnosić na wezwanie...inna natura.....mimo wspaniałej atmosfery na festiwalu, niesamowitych ludzi, których poznaliście, inny sposób funkcjonowania daje wam się mocno we znaki i oznacza spore zmęczenie.....ale w perspektywie jeszcze wieczorne przyjęcie i przed wami wyjazd do veracruz i kilka dni, które możecie spędzić jak chcecie, jeśli przestawicie się na własny sposób funkcjonowania, a manana jest przecież wygodna....ale to jutro....
dziś impreza. wspaniale przygotowane przyjęcie, znów mariachi, znów tańce, wspaniałe jedzenie (tym razem :)) i rozmowy z poznanymi przyjaciółmi, wspólne zdjęcia, rozmowy o kolejnych spotkaniach, wymienianie się adresami....to zdecydowanie element każdego festiwalu, który jest jednym z milszych, bo zdajecie sobie sprawę, że coś się kończy, ale jednocześnie nowe przyjaźnie i wasza przyszłość szykuje się do nadejścia
bardzo niecierpliwie czekasz, co ta przyszłość przyniesie....przeszłość minęła, teraz nowe doświadczenia, a z natury jesteś bardzo ciekawska i się nie możesz doczekać, co też wielki architekt zaplanował na ciąg dalszy przygody...

niedziela, 18 września 2011

ale meksyk - parte 7

wreszcie wyczekiwany dzień, kiedy to mamy pojechać do mexico city i zobaczyć stolycę :) wyjazd bladym świtem, ale parę kilometrów jest, to wychodzimy z założenia, że dośpimy w autokarze.  niektórzy z nas posiadają talent do zasypiania w nim bez problemów i o każdej porze dnia i nocy....
po drodze jednak jedziemy obejrzeć piramidy słońca i księżyca tehotihuacan. tam też ma być zrobione wspólne zdjęcie wszystkich uczestników festiwalu (nie przychodzi nam do głowy, że wspólne zdjęcie będzie formatu tychże piramid i dołoży nam problem w postaci przewiezienia go samolotem). dojeżdżamy na miejsce i szczękając zębami z zimna w tym ciepłym kraju idziemy wszyscy w stronę piramid.
okazuje się, że nie najmniejsze to dzieła sztuki. za nami biegają świńskim truchtem panowie, próbujący nam wcisnąć niezbędne nam pamiątki za "dobrą cenę, prawie darmo".....swoją drogą ciekawe, skąd się panowie polskiego nauczyli i jakim sposobem tak szybko się zorientowali, że to właśnie jest nasz rodzimy język.....najgorsze, co można było zrobić, to zainteresować się jakąś z proponowanych przez panów pamiątek. wtedy już jak przyklejeni gotowi są z nami wspinać się na piramidy...
wejście strome, wszyscy z lękiem wysokości patrzą z niepokojem. wejście, to wejście, kto cię tylko stamtąd zdejmie? hmmmmm.....decydujesz się jednak, podobnie jak większość obecnych, na wejście. zejściem będziesz martwić się później. przecież nie można być przy piramidach w meksyku i nie wejść na nie.....
pod piramidą księżyca udaje ci się wreszcie zrobić wspólną fotkę z ulubiony dyrygentem z brazylii....swoją drogą fajnie, bo facet już pakuje walizki na przyjazd z chórem do polski.....dobrze dobrze, was w brazylii też jeszcze nie było.....



po piramidach i wspólnej fotce czas na jazdę do bazyliki matki boskiej z guadelupe, bo zwiedzanie mexico city wiadomo, że już się wściekło, bo czasu nie starczy.
chwila zwiedzania, zdjęcie z kolosalnym pomnikiem naszego papieża i msza z koncertem w kościele.
ponieważ wiadomo już, że czasu na kupowanie pamiątek nie będzie, słomka krokiem kojota wymyka się w trakcie kazania z kasą w garści "na siusiu" i leci kupić wam pamiątki :) wraca, skubana, akurat na koniec kazania :)
jak od początku wyjazdu "szybko szybko", 20 minut na lunch po to, by potem znowu na coś czekać. trudno, przetrwamy...w końcu szybki mcd jest wszędzie...
potem jakiś dziwny koncert organizowany przez związek pracowników edukacji. i po raz pierwszy w trakcie tego wyjazdu żaden z zespołów nie korzysta z zaproszenia po koncercie na kolejną fetę i słuchanie mariachi. chyba powoli zmęczenie zaczyna dopadać wszystkich, w końcu festiwal trwa już kilka dni a tego konkretnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie. nie wiadomo, czy organizatorzy obrazili się, czy nie, ale my jedziemy do puebla z postanowieniem, że jeszcze przed wyjazdem obejrzymy jednak mexico city.......

sobota, 17 września 2011

ale meksyk - parte 6

kolejne dwa dni powinny być bardzo podobne, a były wręcz skrajnie różne....wtorek koncert w typowym meksykańskim miasteczku libres. w kościele. miasteczko tak typowe, jak widuje się na filmach i obrazkach. tego oczekiwałaś po widoczkach meksykańskich.  kościół jak kościół, ale po raz pierwszy w życiu widziałaś tak zimną publiczność. niby klaskali, ale to wszystko jakieś takie bez życia. bardzo trudno się w związku z tym w takim miejscu śpiewało.... wynagrodził to potem koteczek, a może koteczka...malutkie, szare, z ogonkiem w górze (płeć nieznana, bo pod ten ogonek nie zaglądałyśmy), które bardzo chciało, żeby go głaskać i tulić...
kotek chyba jednak chłopcem był, bo jak widać na obrazku, za miłość i przytulanie odwdzięczył się zaglądaniem w cycki. bluzki do tego prowokują, ale on chciał się tam cały schować i iść z tobą do domu....słomka by nie dała....a królewicz charles w warszawie zjadłby na śniadanie....ale taki słodki był, że nie straszny wam był potencjalny ochrzan za spóźnienie...
mieszkańcy libres okazali się jednak otwarci i przemili na późniejszej kolacji i kolejnej zabawie z mariachi....szkoda tylko, że nie mieli tyle uśmiechu w trakcie koncertu...ale wieczorem już znowu tańce i śpiewy.....szczególnie jeden muzyk śpiewający właściwe dźwięki, jakie powinien zaśpiewać mariachi....ale chyba tak naprawdę niewielu osobom ta kilometrowa różnica przeszkadzała....w końcu - nie wszystkich pan bozia pokarał słuchem absolutnym....niskość dźwięku rzecz względna, można się wyłączyć....niestety, na trąbki nie da się wyłączyć....trauma na całe życie....znajdź tylko tę sygnałówkę, która gdzieś w domu leży, to się na niej zemścisz....nigdy więcej trąbek...poziom decybeli równy poziomowi przy lądowaniu promu kosmicznego, a bardziej drażniący......
(fotka dołączona za niechętną zgodą autorki "bo takie nieobrobione" :)))))

dzień następny zapowiadał się bardzo podobnie (zresztą dlatego są razem w jednym wpisie, zresztą ile notek może być o jednym wyjeździe???!!!! jeszcze zostaną 3) :)
okazało się, że się tylko i wyłącznie tak zapowiadał. ich jedyne podobieństwo podobało na koncercie w kościele....i repertuarze do tego koncertu.
bo miasteczko cuautla przywitało nas opcją przebierania się w jakiejś szkole. a ponieważ nie chciało nam się biegać po schodach, dokonałyśmy tej czynności przy samym wejściu. znowu widownia zadowolona była :) ale zaraz, po kolei....w drodze spotkałyśmy przemiłą parę: pana popocatepetl i panią iztaccihuatl. pan dymił jak wulkan, a pani spokojna :)
(na fotce pan po lewej - widać jak dymi, pani po prawej :) za plecami autorki oczywiście)
potem przemiły lunch w szkole podstawowej. podany tak, jak to w szkole meksykańskiej, na zewnątrz, przy basenie, pani piekła przy nas tortille....
potem panowie nieopatrznie powiedzieli, że możemy się wykąpać w basenie....nie przewidzieli co się stanie...żadna z nas kostiumu nie posiadała, ale było tak pięknie ciepło i słonecznie, że po krótkim moczeniu nóg pojedynczo w bieliźnie dałyśmy panom przedstawienie, jak dzieci (w większości dorosłe) bawią się w baseniku :P
(moczenie nóg dozwolone, zdjęcia z kąpieli wycięte przez cenzurę :)))
po kąpieli koncert. niektórzy zadawali trudne pytania, typu: czy też masz mokre majtki? pytanie zadane przed wyjściem na scenę. mina kasi o. po udzielonej, zgodnej z prawdą odpowiedzi (nie mam wcale) - bezcenna :D
i jakże inny koncert, a właściwie ta atmosfera. uśmiechnięta, żywo reagująca publiczność to to, dlaczego chce się śpiewać i człowiek gotów jest śpiewać przez wiele wiele godzin. późniejsze gratulacje w języku hiszpańskim (czort z językiem :)))) i prośby o autografy (!) dają siłę i chęć na kolejne 90 lat śpiewania. żeby każda publiczność taka była....dwa różne miejsca, te same koncerty, a jakże odmienne......

piątek, 16 września 2011

ale meksyk - parte 5

ważna wiadomość powinna się ty znaleźć już wczoraj...cóż, wiek nie ten i skleroza dokucza...walizki dojechały :) i to w całości :)
trochę wolnego zaowocowało spacerem do centrum, wszak drogę już znamy na pamięć i kolejnymi zakupami....oj, rośnie ten nadbagaż w walizkach, rośnie.....i oczywiście szybką kąpielą w basenie po powrocie. udało się też zaprzyjaźnić z panią sprzątającą pokoje. swoją drogą, jak one to robią, że nie ma nas pół dnia w pokojach, a wchodzą sprzątać w momencie, kiedy do tych pokojów wracamy.....czujnik jakiś mają, kiedy najwygodniej poprzeszkadzać? ale pani bardzo miła przybiegła na basen powiedzieć, że ktoś do ciebie dzwoni....olałaś ktosia, bo pewnie nadal numer nieznany :D
dziś też koncert teatralny. w miasteczku zwanym puebla znajduje się teatr miejski i tam chóry festiwalowe koncertują. my z kolumbią :) najpierw my, potem kolumbia a jeszcze potem wspólne zaśpiewanie "que chula es puebla", który chór mniej to umiał zaśpiewać? ciężko powiedzieć, my chociaż mamy wytłumaczenie, że język nie ten :p...swoją drogą nadal nie wiesz, co znaczy "chula"...ha! jest


» przymiotnik (r. żeński) rubasznaszelmowskabezwstydna
» przymiotnik (r. żeński) fajnaładna (kat.: potoczny)


miało być chyba drugie znaczenie, ale pierwsze fajniejsze :) szczególnie ta bezwstydna :)

dwóch muzycznie wykształconych satyrów robiło muppet show na balkonie w trakcie próby, a kilku chórzystkom nie udało się dobiec na wspólne wykonanie :) 

ale i tak fajnie było :D






czwartek, 15 września 2011

ale meksyk - parte 4

niedziela. dzień wolny, dzień święty....więc msza a na niej wspólne wykonanie wielu wielu utworów. trzymamy z kasią o. kciuki "a może uda się zaśpiewać fortunę"....nie udało się :( ale za to cała reszta pojechała.....problem polegał na tym, że zgodnie z przewidywaniami chóry do tego śpiewania były średnio gotowe i miały pewien problem: nie patrzyły na misia altieriego stojącego na ambonie i  machającego łapkami...to tylko my przećwiczone przez lata, że w dyrygenta podczas pracy patrzy się jak w obrazek święty :)
potem miał być dzień wolny, nie przewidziano jednak, że musimy się przebrać z naszych pingwinich strojów. ale również przyuczone latami dałyśmy meksykanom przedstawienie przebierając się przed kościołem. dla nas to minuta :) w końcu już kiedyś wpakowałyśmy się ze słomką do autokaru na jakimś ślubie informując kierowcę, że musimy się gdzieś przebrać :) zaprawione w bojach jesteśmy, dziedziniec kościoła to żaden problem :)
rajd po sklepach w poszukiwaniu pamiątek i próby zakupu czegoś jadalnego w meksykańskich sklepach. udało nam się wykazać i zjeść większy lunch niż przewidywaliśmy w związku z nieznajomością meksykańskich zasad. chcieliśmy we czwórkę kupić na próbę jakieś coś, czego nazwy nie znam a do tego pani zaproponowała różne sosy. ponieważ każdy lubi coś innego wzięłyśmy kartonik (milion razy cieńszy od tego, na którym nad morzem dają ociekające tłuszczem frytki), potem drugi i widzimy, jak pani robi się biała, czerwona, zielona i dziwnie macha rączkami.....niestety nie speak english....co oznacza, że należy poćwiczyć swój hiszpański....okazało się, że papierki pani ma wyliczone do pokarmów...trzeba było kupić drugie coś, w czym nie bardzo wiadomo co było i nie bardzo wiadomo, jak się nazywało...na szczęście nie było bardzo drogie a za to było jadalne...uffff.....no i po takim treningu w języku hiszpańskim łatwo już było poprosić policajów o wspólną fotkę

a potem pamiątkowe nagranie wszystkich chórów....po dwa utwory i najwięcej czasu nagrywał gospodarz, który nie mógł się uporać ze swoimi utworami....po kilku godzinach, propozycja pana z chóru z puerto rico brzmiąca: "ja już się nauczyłem. wy też? to może zaśpiewamy za nich" wydawał się być kusząca :)))) jednak poradzili sobie i wściekle głodni (swoją drogą, czekanie na oficjalne kolacje stało się regułą i nasze żołądki skutecznie mogły nam akompaniować) pojechaliśmy na kolejną fetę - przyjęcie powitalne :) manana, czyli znane nam już czekanie na oficjeli jakoś już nam nie przeszkadzało a mariachi, tym razem całkiem nieźli pozwolili nam miło spędzić czas :) a gloria wykończyła swoim tańcem biednego mariachiego :)

środa, 14 września 2011

ale meksyk - parte 3

w trzecim dniu pobytu wreszcie czeka na nas faktyczne otwarcie festiwalu, spotkania z wierchuszką, początek dyplomów, które potem trzeba będzie przewieźć jakoś do domu (czyli kolejny dodatkowy bagaż) i pierwsza meksykańska fiesta…..
do burmistrza jednak okazuje się, że z każdego zespołu może wejść tylko 10 osób, pozostałe idą pouprawiać „chopping”. ale wejście nie jest takie łatwe, bo  najpierw strażnicy muszą się upewnić, czy aby na pewno mamy prawo tam przebywać. Jak już się udaje, to góra przemów, przywitań, podziękowań a na koniec Haendel po raz pierwszy w międzynarodowym składzie…..


a później już piękne miasteczko zapotitlan salinas, gdzie każdy zespół we wspaniałej atmosferze śpiewał dwa utwory, wszyscy tańczyli i przebierali nogami w oczekiwaniu na „lunch wśród kaktusów”…to tam chyba miała miejsce rozmowa z basią t. na temat posiadania super ślicznej jaszczurki (naklejonej na lapka) i bezcenne pytanie basi: o rany, żywą masz?  J a wydawało by się, że nie blondynka J
jak już udało się wspiąć na wielką górę, która rosła z każdym krokiem wygłodzonych zespołów, nagroda była wspaniała. po raz pierwszy spróbowaliśmy meksykańskiego mole, tam kurczak to małe miki, ale mole, czyli sosik czekoladowy do tego kurczaka….mmmmmmm…… muzyka i tańce do późnego wieczora…przednia zabawa. nasza nowa przyjaciółka gloria poduczała nas tańczyć, ale pani, bądź co bądź 60letnia miała do tego kondycję lepszą niż my wszyscy razem wzięci….oj, wstyd wstyd…..



oh, no właśnie, przy przeglądaniu zdjęć skleroza została pognębiona….farby do twarzy to fajna rzecz, furorę zrobiłyśmy namalowanymi przez naszą artystkę flagami meksyku J


impreza nas tak nakręciła, że cała podróż z powrotem do hotelu przebiegła pod hasłem śpiewania wszystkiego, co nam do głowy przyszło…chyba nawet „ave maryśka” się tam znalazła….a to dopiero pierwsza feta była….
…a continuación

niedziela, 11 września 2011

ale meksyk - parte 2

poranek bardzo bardzo wczesny, bo to przecież w polsce 7 godzin do przodu, czyli o godzinie trzeciej rano można zacząć żyć. pomijając oczywiście, że przy cenach związanych z używaniem telefonu tak daleko od domu, od tejże godziny trzeciej zaczyna dzwonić „numer prywatny”….pfffff….z panami z telekomunikacji ani innymi reklamami i badaniami rynku rozmawiać nie będziemy, chociaż sen przerywają skutecznie. okazuje się jednak, że sporo osób ma ten problem, bo wujek fejsbuk pęka na czacie od chórzystek, które siedzą w pokojach obok i zmagają się z bezsennością J
po bezskutecznych próbach zaśnięcia pora założyć „słomkowy” sweterek, co by móc w tym ciepłym klimacie zostać w pidżamce i udać się na poszukiwania porannego napoju bogów. okazuje się, że kawa dostępna jest w automacie przy recepcji (jeszcze dostępna, choć przy ilości uczestników festiwalu już niedługo), więc ślizgając się radości w japonkach po mokrej posadzce po nocnym deszczu wracamy do  rozkoszowania się kofeinką i komputerkiem. radość psuje trochę brak informacji o zaginionym bagażu, ale przecież to dopiero jeden dzień. z pewnością się starają bagaż odnaleźć i przesłać. przecież również zaginione bagaże brazylijczyków przed chwilą dotarły.
śniadanie z większą przytomnością i reagowaniem na smaki niż dnia poprzedniego. dobry sen czyni cuda, czyli daje znać, że jedzenie meksykańskie z pastą z fasoli w roli głównej to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej….papryczki jalapeňos też nie są tym, na co żołądek czekał…..hmmmm….oj, niektórzy zaliczą przymusowe odchudzanie…..
pierwsze spotkanie z chórami z argentyny, brazylii, columbii, costa rica, szczygiełkami z poniatowej, puerto rico, szwajcarii, wenezueli i oczywiście meksyku odbywa się na wspólnej próbie….w ciemnościach :/ hotel, w którym próba ma się odbyć nie ma światła. okazuje się, że starają się pociągnąć światło z ulicy, jednak kilka latarek i telefony pozwalają domyślić się, co w nutach gra. próba jednak to śpiewanie wspólnych utworów, które każdy z krajów przesłał współuczestnikom. zabawa jest o tyle wspaniała, że hiszpańskojęzyczni nijak nie mogą się doczytać tekstu w „bystrej wodzie”, polacy zaś i szwajcarzy łamią sobie języki na szybkich i rytmicznych utworach południowoamerykańskich. ale w końcu na tym polega zabawa J znudzeni jednak brakiem światła wynosimy się do własnego hotelu, gdzie wreszcie w palącym słońcu śpiewamy wspólnie pozostałe utwory…bagażu nadal nie ma…..
w mniejszym już słoneczku udajemy się na kolejne zwiedzanie do miasteczka tlaxcala (które szlag trafił, bo opóźniony wyjazd (jeden z wielu) zmusił nas najpierw do śpiewania a potem już było ciemno) i na pierwszy koncert w teatrze uniwersyteckim.

w prezencie na koncercie znalazłyśmy wodę z naklejką ze zdjęciem coro feminino wiwat J

sobota, 10 września 2011

ale meksyk - parte 1

wyjeżdżamy na wycieczkę, bierzemy misia w teczkę J misio zrobił fiku miku od razu na lotnisku. i fikał aż do końca….oj, fikał….
fiknął na dzień dobry godziną opóźnienia w locie do madrytu. dobrze, że 3 godziny między przelotami. ale nie może być tak, żeby było za łatwo. mądrzy panowie pracujący na okęciu nie przewidzieli, że lot do meksyku przez madryt oznacza tranzyt. i kierunek, który przyjęły bagaże był „madryt”…zamiast kierunek „meksyk”. na szczęście udało się panom zorientować w pomyłce i powtórzyli operację. jak się później okazało – nieskutecznie. w mexico city okazało się, że bagaż dyrygentki…zaginął w akcji a w nim ważne dokumenty. załatwione formalności w lost luggage i drobne 1,5 godziny oczekiwania na przewodnika, który miał się zająć strudzonymi podróżnikami. ale do maňany dopiero zaczynamy się przyzwyczajać. po paru dniach festiwalu nie będzie już tak straszna…
po 18 godzinach podróży samolotem, w którym start i lądowanie wyznaczała muzyka rodem z horroru zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy w meksyku…..
nie poddajemy się jednak. pierwszy dzień od godziny szóstej rano (plus spóźnienie przewodnika, 7 godziny różnicy czasowej i drobnego jet lagu) nie może być spędzony na spaniu. po wrzuceniu bałaganu do hotelu pełne podekscytowania brykamy na pierwsze zwiedzanie „zanim dotrze do nas, że to bez sensu” J
cholula –
dojeżdżamy do klasztoru na piramidzie. piękny, egzotyczny i niesamowity…z jednym petite mankamentem, należy się wdrapać na szczyt….drapcie się drapcie, robaczki….respirator czeka na szczycie…akurat jakaś msza, ale lud meksykański przyzwyczajony do turystów nie zwraca uwagi na białe twarze robiące zdjęcia wszystkiego, co się rusza i nie rusza….



ale od razu pierwszego dnia udaje się zobaczyć atrakcję w postaci panów tańczących na linach. ciekawe…..chłopcy wiszą głowami w dół, gdy lina się rozwija a dodatkowy facecik gra na „fujarce”

piękne widoki i …jedziemy wreszcie na upragniony shopping J tequila chroni przecież przed tak zwaną „słynną praczką”, czyli dolegliwościami związanymi z żywnością tego kraju. biegusiem biegusiem lecimy do najbliższego wal marta, w którym podstawowe produkty i niezbędne rzeczy dla tych, którym bagaż odleciał. jednak zakupy już nie takie fajne, gdy baterie zaczynają wypadać a czółko zsuwa się na oczy. dopadł towarzystwo śpik, więc już w strugach lejącego deszczu (wszak to ciepły kraj, gdzie miały być upały) i kałużach do kolan wracamy do hotelu, gdzie łóżeczko zaprasza z otwartymi rękami…..

…a continuación

niedziela, 14 sierpnia 2011

nałogi

co to?

Nałóg – zakorzeniona dysfunkcja sprawności woli przejawiająca się w chronicznym podejmowaniu szkodliwych dla organizmu decyzji, które są sprzeczne z przesłankami rozeznania intelektualnego.
Przyczyną nałogu jest mentalne uzależnienie od bodźca lub grupy bodźców, przejawiające się dezintegracją władz psychicznych: intelektu i woli. W odróżnieniu jednak od uzależnienia, będącego jedynie składową, w nałogu mamy do czynienia ze świadomym łamaniem imperatywów rozeznania intelektualnego.
czyli co nam z tego wynika?
czy każdy nałóg jest zły? a jeśli nie, to kto decyduje o tym, że jest zły, bądź dobry? alkoholizm jest zły choć picie jest dozwolone, palenie jest złe, choć dozwolone.....oba szkodzą, co zostało medycznie udowodnione. palenie marihuany jest uznane za złe i jest zakazane, choć jego szkodliwość już udowodniona nie została....

obżeranie się jest złe i jest nałogiem. nie jedzenie również. kiedy coś dobrego przeradza się w nałóg i staje się czymś złym i powszechnie nieakceptowanym przez świat?

sport wydaje się być dobrym. w końcu "sport to zdrowie". podobno. paru sportowców nie może już o tym zaświadczyć, bo ich zdrowie okazało się złudą. ile godzin dziennie uprawiania sportu staje się nałogiem? i dobrym jest, czy złym? co decyduje o byciu dobrym, bądź złym nałogiem? i kto, do cholery?!

sobota, 13 sierpnia 2011

panie pawłow - gratuluję

odruchy nami rządzą. i wychodzi na to, że nie tylko pies pawłowa takie miał. siadłaś wczoraj do pianina po bardzo długim okresie, kiedy służyło ono za jeszcze jedną półkę. zgarnęłaś w końcu to wszystko, co na nim leżało i co się okazało? pozwoliłaś palcom wykonywać swoją pracę....dopóki nie myślałaś, co teraz powinnaś zagrać, szło świetnie. czyli palce zapamiętały co powinno być dalej. grałaś odruchowo.....bardzo fajne uczucie...

podobnie było jeszcze tydzień temu, kiedy po raz pierwszy od wielu wielu lat usiadłaś w kajaku. zastanawiałaś się, co będzie, czy uda ci się w ogóle ruszyć z miejsca. udało się. tego się jednak nie zapomina. po prostu wiedziałaś jak i kiedy wiosłować. ręce działały same i było tak przyjemnie...nawet nie potrzebny był ci współwiosłowacz do tego. miałaś tyle sił, chęci i endorfin przy tym, że gotowa byłaś wiosłować sama. wspaniałe uczucie.....

ręce pamiętają. odruchy zostały zachowane. nogi jednak ni cholery. poszłaś na rolki i.....pomińmy milczeniem.  nogi nie pamiętały, od początku uczyłaś się jeździć. dobrze, że nikogo znajomego nie spotkałaś :D

piątek, 12 sierpnia 2011

tak sobie filozoficznie :)

zmiana tytułu....powód? a diabli wiedzą.....
ale ten tytuł to fragment bardzo ważnego dla ciebie utworu. nie dlatego, że masz szansę go śpiewać. ale dlatego, że takie proste słowa przekazują tak ważną prawdę. że nigdy przenigdy nie wolno się poddać, nic ani nikt nie ma prawa odebrać ci radości życia. to ty jesteś osobą, która ma prawo decydować o tym, czy będziesz szczęśliwa, czy zamkniesz się we własnym świecie i nawet nie zauważysz, kiedy życie się skończyło.
możesz przeżyć życie korzystając z niego i ciesząc się każdą chwilą. pozwolić aniołom, aby w nim były. a twoje skrzydła mogą tylko rozwinąć się w pełnej bieli i unieść cię w świat wspaniałej przygody - reszty twojego życia

czwartek, 28 lipca 2011

cisza i idole

cisza...bo wakacje...studenci nie wykręcają nowych numerów...nawet ci spotkani po drodze do dziekanatu (po cholerę tam poszłaś? żeby się powkurzać trochę?????) jacyś tacy fajni i miło ich spotkać. swoją drogą to zboczenie, że lubisz te dzieciaki. normalny nauczyciel powinien nienawidzić, a ty ich lubisz....idiotka....jeszcze się to na tobie zemści....
a wakacje to po prostu spokój. wyjazd tu, wyjazd tam....planowana podróż prawie życia, bo życia to była chyba jednak twoja ukochana tajlandia...ale w meksyku będzie śpiewanie, a to przecież treść życia....i ogólne lenistwo oznaczające, że niewiele rzeczy jest w stanie zepsuć ci humor....
a idole? no właśnie...czy przychodzi kiedyś w życiu moment, że człowiek przestaje widzieć w innych swoich guru idoli. w dzieciństwie, o ile mnie pamięć nie myli, to były zespoły muzyczne, jak richie sambora się ożenił, to była tragedia...nie mówiąc już o odejściu freddiego.....a teraz ciągle coś innego....nowi ludzie poznani w różnych miejscach, na różnych filmach, obrazkach, w ich działaniach. obecnie jillian michaels.....aż dziwne....iwonka p. (obecnie t.) kiedyś się określała per "suczydło" i była z tego dumna....małe miki była przy jillian...a jednak mimo, że jej nie znasz, potrafi ci pomóc znaleźć coś, co daje ci siłę i przyjemność :)
that's all folks :) for now....jedziemy zaraz na kochane kaszeby :)

niedziela, 3 lipca 2011

spotkamy się na tamtym świecie

"łatwiej jest być samemu
bo jeśli się nauczymy, że potrzebujemy miłości i ją stracimy....
jeśli będziemy na kimś polegać
zbudujemy życie wokół związku,
a potem wszystko się rozpadnie
czy taki ból da się przeżyć?
utrata miłości jest jak uraz, jak umieranie....
z tą różnicą, że umieranie ma swój koniec....."

bardzo prawdziwe. czy taki ból da się przeżyć? da się. życie jest trudniejsze, ma mniej barw i jest mniej ciekawe. da się przeżyć. to jak ćmiący ból cały czas gdzieś w tle, z czasem jest trochę mniejszy, ale cały czas się go czuje i cały czas się o nim pamięta....nie pozwala zapomnieć o sobie....da się żyć. ale faktycznie nie ma końca.....

niedziela, 26 czerwca 2011

20

taka ładna okrągła liczba. dziś byście obchodzili 20tą rocznicę. a gówno...nic nie będziecie obchodzili już, bo to, co dobre nie ma prawa istnieć w tym świecie.....

poniedziałek, 20 czerwca 2011

przygarnij kropka

jest ci smutno.....koniec roku szkolnego, tak bardzo wyczekiwany nie tylko przez uczniów, ale od jakichś dwóch miesięcy i przez ciebie, ma niestety jeden feler. koszmarny feler. jutro ostatni dzień śpiewania. to sprawia, że znów nie będzie chwili, żeby zapomnieć, żeby nie myśleć. granie na gitarze, czy na pianinie, nie daje tego odlotu, który pozwala na zapomnienie o szarej i ponurej rzeczywistości. tylko moment, kiedy możesz skupić się tylko i wyłącznie na wyszukaniu w sobie odpowiedniego dźwięku i wydaniu go przez struny głosowe daje wolność. tylko wtedy świat zewnętrzny przestaje istnieć i zostaje zastąpiony przez świat alicji. tej z krainy czarów, która potrafiła się oderwać od rzeczywistości i zaakceptować królika i szalonego kapelusznika. i tej prawdziwej, która dała ci możliwość śpiewania i sprawiła, że nie miauczysz a naprawdę śpiewasz.....ja przetrwać te dwa miesiące? jakoś trzeba. pianino i gitara będą musiały wystarczyć. a szkoda.....czy jakiś nauczyciel śpiewu przygarnie kropka?

wtorek, 7 czerwca 2011

- chcesz rozbawić pana boga?

- powiedz mu o swoich planach....
śmieszne ...bardzo, dopóki nie dotyczy ciebie....siadasz, planujesz, chcesz coś zrobić, coś osiągnąć, albo po prostu świetnie się bawić.
i oczywiście w ostatniej chwili zdarza się coś, co powoduje, że wszystkie plany i zamierzenia idą się gonić na szczaw. a ten facet siedzi i turla się po podłodze ze śmiechu.
często człowiek sam powoduje coś, że plany się sypią, ale często też jest tak, że po prostu coś, co wydawało się niemożliwe do zepsucia, właśnie się zepsuło.....
żesz coño de mi tia bernardina, jakby powiedział twój wujek :(

piątek, 27 maja 2011

insane vixen

czym jest szaleństwo? 
nietzsche powiedział, że czasem dochodzimy do momentu, w którym robi się tak źle, że można uczynić tylko jedno z dwojga - śmiać się albo oszaleć. 
to co? śmiać się, czy oszaleć?
czym innym może być sytuacja, kiedy jednocześnie kochasz swoją pracę i czekasz, kiedy wreszcie nie będziesz musiała jej wykonywać...czy to już jest szaleństwo?
czy fakt, że wychodzisz z domu i zaczynasz płakać bez powodu jest już szaleństwem? czy może tylko zmęczeniem?
czy fakt, że kochasz życie i jednocześnie czasem masz go dosyć jest szaleństwem? czy może tylko zwykłą chorobą psychiczną?
czy poszukiwanie odpowiedzi u boga na swoje pytania dotyczące życia i śmierci i jednocześnie złość na niego, że działa tak, jak działa, jest szaleństwem? a może to on jest szalony i bawi się naszym bieganiem w pogoni za własnym ogonem? odbiera życie ludziom 37letnim, ostatnio też 25letnim....a ilu takim, których nie znasz, a którzy nie zdążyli tego życia poznać, też je odebrał? kto jest szalony, ty czy on? i która odpowiedź jest lepsza?
czy pragnienia realizacji marzeń, które nie dochodzą do skutku mogą spowodować szaleństwo? a może ich zrealizowanie się w pokrętny i dziwaczny sposób, zupełnie nie taki, jak chciałaś doprowadzi cię wreszcie na krawędź? 
przygotujcie pokoik, niech tam tylko net będzie......