wtorek, 27 września 2011

brać studencka, niewyczerpane źródło dobrych pomysłów

każdego roku, zaczynając zajęcia z nowymi grupami zastanawiasz się, czym zaskoczą cię tym razem. jakie nowe metody "nic-nie-robienia" wynaleźli? jakie też kwiatki w znajomości języka się pokażą? jakie nowe sposoby ściągania zaprezentują? za każdym razem sądzisz, że znasz już wszystkie, a jednak potrafią cię zaskoczyć.
od 3 lat rekord ściągania należy do studentki 1 roku zaocznego  -100 słówek zapisanych maczkiem na naklejce od małej (0,5 l.) wody. chwilowo nikt jej nie przebił.
jednak ustanowiony został właśnie nowy rekord ciekawych tłumaczeń. do tej pory nie do pobicia było: skręcił staw skokowy - sprained jumping pond. fakt, że tak świetne tłumaczenie osiągnięte zostało z drobną pomocą programu "translator". swoją drogą, gratulacje i pozdrowienia dla twórców i użytkowników programu - to oni w końcu dostarczają ci rozrywki....
wczorajszy rekord osiągnięty został jednak bez pomocy tego programu. "najpierw chirurdzy nastawili kość..." - "first grey's anatomy.....". absolutny rekord, którego raczej długo nikt nie pobije. chociaż...może się mylisz. jeszcze w tym roku nie było prac pisemnych....wszystko przed nami :)

czwartek, 22 września 2011

ale meksyk - última parte

ostatni dzień spędzony w mexico city na szybkim zwiedzaniu i panoramie miasta z czterdziestego któregoś piętra…..i powrót do domu


czy ja już mówiłam, że maňana? pewnie mówiłam J wydawało by się, że już nic więcej nie może się zdarzyć. nic bardziej mylnego… rano pod hotel w mexico city podjeżdża autokar o czasie i dowozi nas we właściwe miejsce na lotnisko….udaje nam się bezboleśnie odprawić, wsiąść do samolotu, wystartować i dolecieć do madrytu. w czasie przed odlotem niektórzy kupują ostatnie prezenty tequillowe dla krewnych i znajomych królika…i to chyba był błąd dnia….
dopiero w madrycie okazuje się, że przejście przez tranzyt nie oznacza braku kontroli celnej, czyli wszelkie nie ofoliowane płyny nie przejdą….1,5 godziny spędzone na załatwianiu możliwości przejścia z torbami zamkniętymi przy pomocy „paryżanki” owocują wyciągnięciem kilku bagaży nadanych już meksyk- warszawa i przerzucenie ich na madryt-warszawa….okazuje się, że iberia ma każdego poranka tę samą polkę związaną z zakupami dokonanymi w mexico city. udaje się wszystko pomyślnie załatwić sprawę, ci, którzy mają zalakowane towary zostawiają je w bagażu podręcznym i biegniemy z inwazją wiwatową na madryt. biegniemy jest właściwym określeniem bo zwiedzenie takiej ilości rzeczy, które chciałybyśmy zobaczyć w tak krótkim czasie graniczy z cudem.

 nie sprawia jednak to takiej radości, jaką powinno. miejsce jest piękne, ale zasypianie w każdym momencie, kiedy siadamy psuje radość. Sunące metrem śpiące chórzystki to widok śmieszny, ale po 11 godzinach lotu zrozumiały….
nasze „ale meksyk” wraca do nas w momencie, gdy trzeba przejść przez kontrolę i pierwszy „prezent„ zostaje wylany a przejście kolejnych zablokowane. po długich dyskusjach z nieustępliwymi celnikami udaje się jednak zachować towary…wydawałoby się, że teraz już tylko rozbity samolot i zagubienie bagażu jednocześnie może przebić dotychczasowe przeżycia….
w samolocie ścisk i tłok, niemożność zapakowania bagaży, ale teraz wywołuje to już tylko wybuchy śmiechu, które milkną, gdy chór zasypia chwilę po starcie….
zakończenie wyjazdu za to następuje z hukiem. w postaci cytatu mamusi:
„jadę po ciebie we wściekłym korku a tu widzę karetki, saperów i w oddali błyskające straże pożarne…wasza godzina lądowania….wiesz, co pomyślałam? walnęliście o glebę. rozmawiałam, czekając na was, z mamą s. i pomyślała to samo”. KOCHANA MAMUSIU, PO TYM WSZYSTKIM, CO PRZESZŁAŚ, MOJEJ CHOROBIE, STARCIU Z TIREM I ŚMIERCI MOJEGO MĘŻA, NIE POWINNAŚ JUŻ NIGDY WIĘCEJ MYŚLEĆ, ŻE MOŻESZ MNIE STRACIĆ. NA SZCZĘŚCIE TAK SIĘ NIE STAŁO :3
Dowiadujemy się z telefonów najbliższych po wylądowaniu, że na lotnisku jest alarm bombowy i nie wiedząc jeszcze, co mogli poczuć, dostajemy histerycznych ataków śmiechu…. na koniec nie doleciał kolejny bagaż…..ale meksyk
co za podróż? to już pierwsze eurotreff z panem wilczkiem, próbą w rawie mazowieckiej i sześcioma awariami autokaru nie było takim „meksykiem”….ale i tak chcemy tam wrócić J

środa, 21 września 2011

ale meksyk - parte 9

festiwal się zakończył….koniec podatku manany, koniec oczekiwania na to, aż coś się zacznie dziać. w ramach dodatkowego zwiedzania, bo to jedyna okazja, żeby zobaczyć meksyk przecież, postanawiamy wybrać się nad morze do veracruz…..ale ta piekna meksykańska pogoda ….zapowiedzieli huragan w okolicach veracruz w dniach naszego pobytu…no żesz, co ten architekt świata ma do nas??????
okazuje się jednak, że wszelkie oznaki mówią o huraganie, ale udaje nam się z nim nie spotkać. chociaż przy naszym farcie w tej podróży wszystko by było możliwe….po wielogodzinnej podróży docieramy do jej celu, jest jednak już za późno na plażowanie i zwiedzanie. planujemy następny dzień zacząć od kąpieli w morzu, a reszta później…..i budzi nas rano….deszcz….:(
decydujemy się jednak na wyjście, tym bardziej, że powoli przechodzi . po drodze do akwarium i więzienia J idziemy pomoczyć nogi w zatoce meksykańskiej. w końcu, niezależnie od pogody, żadna z nas jeszcze tego nigdy nie miała okazji zrobić….plaża jest….hmmmm….no, jak by to powiedzieć….czarna. nie wnikajmy, czy to piasek, czy błoto, czy cokolwiek innego, nie oszukujmy się jednak, w polsce z takiej plaży uciekłabyś z krzykiem….tu jednak sesja fotograficzna trwa…biedne meksykańce mają przedstawienie nie z tej ziemi, jak białe polki pajacują przybierając najlepsze pozycje….a nie wiedzą, że druga część przedstawienia będzie, jak te same pajacyki przyjdą po południu do kąpieli….w sumie, powinni nam za taką rozrywkę zapłacić J


Warto było jechać tyle kilometrów J

wtorek, 20 września 2011

ale meksyk - parte 8

to już ostatni dzień festiwalu. w planach wielki wspólny koncert i przyjęcie pożegnalne (dawno przyjęcia nie było :))
niestety, panu dyrygentowi ze szwajcarii udało się przeforsować wersję: śpiewamy utwory wspólne, te które wzajemnie sobie przesyłaliśmy (zapomniał dodać, że te, które zna tylko chór, który wysyłał swój utwór)....śpiewamy na lalala....w najlepszym przypadku....w najgorszym olewamy sprawę i w tym całym tłumie chóralnym nie śpiewamy wcale...i tak nikt nie zauważy....

manany też już wszyscy mają powoli dosyć. kolejne godziny oczekiwania na własne wejście do zaśpiewania dwóch utworów.....tak, kochasz "miasto aniołów", ale i tak je schrzaniłaś tym razem....:( jakoś takie bez uroku żadnego....
i czekanie na wejście, kiedy wszystkie chóry razem mają zaśpiewać, podnoszenie się, przejście do korytarza i tam czekanie....to, jak z tym chłopcem, co wołał "wilki"....po jakimś czasie przestajecie się podnosić na wezwanie...inna natura.....mimo wspaniałej atmosfery na festiwalu, niesamowitych ludzi, których poznaliście, inny sposób funkcjonowania daje wam się mocno we znaki i oznacza spore zmęczenie.....ale w perspektywie jeszcze wieczorne przyjęcie i przed wami wyjazd do veracruz i kilka dni, które możecie spędzić jak chcecie, jeśli przestawicie się na własny sposób funkcjonowania, a manana jest przecież wygodna....ale to jutro....
dziś impreza. wspaniale przygotowane przyjęcie, znów mariachi, znów tańce, wspaniałe jedzenie (tym razem :)) i rozmowy z poznanymi przyjaciółmi, wspólne zdjęcia, rozmowy o kolejnych spotkaniach, wymienianie się adresami....to zdecydowanie element każdego festiwalu, który jest jednym z milszych, bo zdajecie sobie sprawę, że coś się kończy, ale jednocześnie nowe przyjaźnie i wasza przyszłość szykuje się do nadejścia
bardzo niecierpliwie czekasz, co ta przyszłość przyniesie....przeszłość minęła, teraz nowe doświadczenia, a z natury jesteś bardzo ciekawska i się nie możesz doczekać, co też wielki architekt zaplanował na ciąg dalszy przygody...

niedziela, 18 września 2011

ale meksyk - parte 7

wreszcie wyczekiwany dzień, kiedy to mamy pojechać do mexico city i zobaczyć stolycę :) wyjazd bladym świtem, ale parę kilometrów jest, to wychodzimy z założenia, że dośpimy w autokarze.  niektórzy z nas posiadają talent do zasypiania w nim bez problemów i o każdej porze dnia i nocy....
po drodze jednak jedziemy obejrzeć piramidy słońca i księżyca tehotihuacan. tam też ma być zrobione wspólne zdjęcie wszystkich uczestników festiwalu (nie przychodzi nam do głowy, że wspólne zdjęcie będzie formatu tychże piramid i dołoży nam problem w postaci przewiezienia go samolotem). dojeżdżamy na miejsce i szczękając zębami z zimna w tym ciepłym kraju idziemy wszyscy w stronę piramid.
okazuje się, że nie najmniejsze to dzieła sztuki. za nami biegają świńskim truchtem panowie, próbujący nam wcisnąć niezbędne nam pamiątki za "dobrą cenę, prawie darmo".....swoją drogą ciekawe, skąd się panowie polskiego nauczyli i jakim sposobem tak szybko się zorientowali, że to właśnie jest nasz rodzimy język.....najgorsze, co można było zrobić, to zainteresować się jakąś z proponowanych przez panów pamiątek. wtedy już jak przyklejeni gotowi są z nami wspinać się na piramidy...
wejście strome, wszyscy z lękiem wysokości patrzą z niepokojem. wejście, to wejście, kto cię tylko stamtąd zdejmie? hmmmmm.....decydujesz się jednak, podobnie jak większość obecnych, na wejście. zejściem będziesz martwić się później. przecież nie można być przy piramidach w meksyku i nie wejść na nie.....
pod piramidą księżyca udaje ci się wreszcie zrobić wspólną fotkę z ulubiony dyrygentem z brazylii....swoją drogą fajnie, bo facet już pakuje walizki na przyjazd z chórem do polski.....dobrze dobrze, was w brazylii też jeszcze nie było.....



po piramidach i wspólnej fotce czas na jazdę do bazyliki matki boskiej z guadelupe, bo zwiedzanie mexico city wiadomo, że już się wściekło, bo czasu nie starczy.
chwila zwiedzania, zdjęcie z kolosalnym pomnikiem naszego papieża i msza z koncertem w kościele.
ponieważ wiadomo już, że czasu na kupowanie pamiątek nie będzie, słomka krokiem kojota wymyka się w trakcie kazania z kasą w garści "na siusiu" i leci kupić wam pamiątki :) wraca, skubana, akurat na koniec kazania :)
jak od początku wyjazdu "szybko szybko", 20 minut na lunch po to, by potem znowu na coś czekać. trudno, przetrwamy...w końcu szybki mcd jest wszędzie...
potem jakiś dziwny koncert organizowany przez związek pracowników edukacji. i po raz pierwszy w trakcie tego wyjazdu żaden z zespołów nie korzysta z zaproszenia po koncercie na kolejną fetę i słuchanie mariachi. chyba powoli zmęczenie zaczyna dopadać wszystkich, w końcu festiwal trwa już kilka dni a tego konkretnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie. nie wiadomo, czy organizatorzy obrazili się, czy nie, ale my jedziemy do puebla z postanowieniem, że jeszcze przed wyjazdem obejrzymy jednak mexico city.......

sobota, 17 września 2011

ale meksyk - parte 6

kolejne dwa dni powinny być bardzo podobne, a były wręcz skrajnie różne....wtorek koncert w typowym meksykańskim miasteczku libres. w kościele. miasteczko tak typowe, jak widuje się na filmach i obrazkach. tego oczekiwałaś po widoczkach meksykańskich.  kościół jak kościół, ale po raz pierwszy w życiu widziałaś tak zimną publiczność. niby klaskali, ale to wszystko jakieś takie bez życia. bardzo trudno się w związku z tym w takim miejscu śpiewało.... wynagrodził to potem koteczek, a może koteczka...malutkie, szare, z ogonkiem w górze (płeć nieznana, bo pod ten ogonek nie zaglądałyśmy), które bardzo chciało, żeby go głaskać i tulić...
kotek chyba jednak chłopcem był, bo jak widać na obrazku, za miłość i przytulanie odwdzięczył się zaglądaniem w cycki. bluzki do tego prowokują, ale on chciał się tam cały schować i iść z tobą do domu....słomka by nie dała....a królewicz charles w warszawie zjadłby na śniadanie....ale taki słodki był, że nie straszny wam był potencjalny ochrzan za spóźnienie...
mieszkańcy libres okazali się jednak otwarci i przemili na późniejszej kolacji i kolejnej zabawie z mariachi....szkoda tylko, że nie mieli tyle uśmiechu w trakcie koncertu...ale wieczorem już znowu tańce i śpiewy.....szczególnie jeden muzyk śpiewający właściwe dźwięki, jakie powinien zaśpiewać mariachi....ale chyba tak naprawdę niewielu osobom ta kilometrowa różnica przeszkadzała....w końcu - nie wszystkich pan bozia pokarał słuchem absolutnym....niskość dźwięku rzecz względna, można się wyłączyć....niestety, na trąbki nie da się wyłączyć....trauma na całe życie....znajdź tylko tę sygnałówkę, która gdzieś w domu leży, to się na niej zemścisz....nigdy więcej trąbek...poziom decybeli równy poziomowi przy lądowaniu promu kosmicznego, a bardziej drażniący......
(fotka dołączona za niechętną zgodą autorki "bo takie nieobrobione" :)))))

dzień następny zapowiadał się bardzo podobnie (zresztą dlatego są razem w jednym wpisie, zresztą ile notek może być o jednym wyjeździe???!!!! jeszcze zostaną 3) :)
okazało się, że się tylko i wyłącznie tak zapowiadał. ich jedyne podobieństwo podobało na koncercie w kościele....i repertuarze do tego koncertu.
bo miasteczko cuautla przywitało nas opcją przebierania się w jakiejś szkole. a ponieważ nie chciało nam się biegać po schodach, dokonałyśmy tej czynności przy samym wejściu. znowu widownia zadowolona była :) ale zaraz, po kolei....w drodze spotkałyśmy przemiłą parę: pana popocatepetl i panią iztaccihuatl. pan dymił jak wulkan, a pani spokojna :)
(na fotce pan po lewej - widać jak dymi, pani po prawej :) za plecami autorki oczywiście)
potem przemiły lunch w szkole podstawowej. podany tak, jak to w szkole meksykańskiej, na zewnątrz, przy basenie, pani piekła przy nas tortille....
potem panowie nieopatrznie powiedzieli, że możemy się wykąpać w basenie....nie przewidzieli co się stanie...żadna z nas kostiumu nie posiadała, ale było tak pięknie ciepło i słonecznie, że po krótkim moczeniu nóg pojedynczo w bieliźnie dałyśmy panom przedstawienie, jak dzieci (w większości dorosłe) bawią się w baseniku :P
(moczenie nóg dozwolone, zdjęcia z kąpieli wycięte przez cenzurę :)))
po kąpieli koncert. niektórzy zadawali trudne pytania, typu: czy też masz mokre majtki? pytanie zadane przed wyjściem na scenę. mina kasi o. po udzielonej, zgodnej z prawdą odpowiedzi (nie mam wcale) - bezcenna :D
i jakże inny koncert, a właściwie ta atmosfera. uśmiechnięta, żywo reagująca publiczność to to, dlaczego chce się śpiewać i człowiek gotów jest śpiewać przez wiele wiele godzin. późniejsze gratulacje w języku hiszpańskim (czort z językiem :)))) i prośby o autografy (!) dają siłę i chęć na kolejne 90 lat śpiewania. żeby każda publiczność taka była....dwa różne miejsca, te same koncerty, a jakże odmienne......

piątek, 16 września 2011

ale meksyk - parte 5

ważna wiadomość powinna się ty znaleźć już wczoraj...cóż, wiek nie ten i skleroza dokucza...walizki dojechały :) i to w całości :)
trochę wolnego zaowocowało spacerem do centrum, wszak drogę już znamy na pamięć i kolejnymi zakupami....oj, rośnie ten nadbagaż w walizkach, rośnie.....i oczywiście szybką kąpielą w basenie po powrocie. udało się też zaprzyjaźnić z panią sprzątającą pokoje. swoją drogą, jak one to robią, że nie ma nas pół dnia w pokojach, a wchodzą sprzątać w momencie, kiedy do tych pokojów wracamy.....czujnik jakiś mają, kiedy najwygodniej poprzeszkadzać? ale pani bardzo miła przybiegła na basen powiedzieć, że ktoś do ciebie dzwoni....olałaś ktosia, bo pewnie nadal numer nieznany :D
dziś też koncert teatralny. w miasteczku zwanym puebla znajduje się teatr miejski i tam chóry festiwalowe koncertują. my z kolumbią :) najpierw my, potem kolumbia a jeszcze potem wspólne zaśpiewanie "que chula es puebla", który chór mniej to umiał zaśpiewać? ciężko powiedzieć, my chociaż mamy wytłumaczenie, że język nie ten :p...swoją drogą nadal nie wiesz, co znaczy "chula"...ha! jest


» przymiotnik (r. żeński) rubasznaszelmowskabezwstydna
» przymiotnik (r. żeński) fajnaładna (kat.: potoczny)


miało być chyba drugie znaczenie, ale pierwsze fajniejsze :) szczególnie ta bezwstydna :)

dwóch muzycznie wykształconych satyrów robiło muppet show na balkonie w trakcie próby, a kilku chórzystkom nie udało się dobiec na wspólne wykonanie :) 

ale i tak fajnie było :D






czwartek, 15 września 2011

ale meksyk - parte 4

niedziela. dzień wolny, dzień święty....więc msza a na niej wspólne wykonanie wielu wielu utworów. trzymamy z kasią o. kciuki "a może uda się zaśpiewać fortunę"....nie udało się :( ale za to cała reszta pojechała.....problem polegał na tym, że zgodnie z przewidywaniami chóry do tego śpiewania były średnio gotowe i miały pewien problem: nie patrzyły na misia altieriego stojącego na ambonie i  machającego łapkami...to tylko my przećwiczone przez lata, że w dyrygenta podczas pracy patrzy się jak w obrazek święty :)
potem miał być dzień wolny, nie przewidziano jednak, że musimy się przebrać z naszych pingwinich strojów. ale również przyuczone latami dałyśmy meksykanom przedstawienie przebierając się przed kościołem. dla nas to minuta :) w końcu już kiedyś wpakowałyśmy się ze słomką do autokaru na jakimś ślubie informując kierowcę, że musimy się gdzieś przebrać :) zaprawione w bojach jesteśmy, dziedziniec kościoła to żaden problem :)
rajd po sklepach w poszukiwaniu pamiątek i próby zakupu czegoś jadalnego w meksykańskich sklepach. udało nam się wykazać i zjeść większy lunch niż przewidywaliśmy w związku z nieznajomością meksykańskich zasad. chcieliśmy we czwórkę kupić na próbę jakieś coś, czego nazwy nie znam a do tego pani zaproponowała różne sosy. ponieważ każdy lubi coś innego wzięłyśmy kartonik (milion razy cieńszy od tego, na którym nad morzem dają ociekające tłuszczem frytki), potem drugi i widzimy, jak pani robi się biała, czerwona, zielona i dziwnie macha rączkami.....niestety nie speak english....co oznacza, że należy poćwiczyć swój hiszpański....okazało się, że papierki pani ma wyliczone do pokarmów...trzeba było kupić drugie coś, w czym nie bardzo wiadomo co było i nie bardzo wiadomo, jak się nazywało...na szczęście nie było bardzo drogie a za to było jadalne...uffff.....no i po takim treningu w języku hiszpańskim łatwo już było poprosić policajów o wspólną fotkę

a potem pamiątkowe nagranie wszystkich chórów....po dwa utwory i najwięcej czasu nagrywał gospodarz, który nie mógł się uporać ze swoimi utworami....po kilku godzinach, propozycja pana z chóru z puerto rico brzmiąca: "ja już się nauczyłem. wy też? to może zaśpiewamy za nich" wydawał się być kusząca :)))) jednak poradzili sobie i wściekle głodni (swoją drogą, czekanie na oficjalne kolacje stało się regułą i nasze żołądki skutecznie mogły nam akompaniować) pojechaliśmy na kolejną fetę - przyjęcie powitalne :) manana, czyli znane nam już czekanie na oficjeli jakoś już nam nie przeszkadzało a mariachi, tym razem całkiem nieźli pozwolili nam miło spędzić czas :) a gloria wykończyła swoim tańcem biednego mariachiego :)

środa, 14 września 2011

ale meksyk - parte 3

w trzecim dniu pobytu wreszcie czeka na nas faktyczne otwarcie festiwalu, spotkania z wierchuszką, początek dyplomów, które potem trzeba będzie przewieźć jakoś do domu (czyli kolejny dodatkowy bagaż) i pierwsza meksykańska fiesta…..
do burmistrza jednak okazuje się, że z każdego zespołu może wejść tylko 10 osób, pozostałe idą pouprawiać „chopping”. ale wejście nie jest takie łatwe, bo  najpierw strażnicy muszą się upewnić, czy aby na pewno mamy prawo tam przebywać. Jak już się udaje, to góra przemów, przywitań, podziękowań a na koniec Haendel po raz pierwszy w międzynarodowym składzie…..


a później już piękne miasteczko zapotitlan salinas, gdzie każdy zespół we wspaniałej atmosferze śpiewał dwa utwory, wszyscy tańczyli i przebierali nogami w oczekiwaniu na „lunch wśród kaktusów”…to tam chyba miała miejsce rozmowa z basią t. na temat posiadania super ślicznej jaszczurki (naklejonej na lapka) i bezcenne pytanie basi: o rany, żywą masz?  J a wydawało by się, że nie blondynka J
jak już udało się wspiąć na wielką górę, która rosła z każdym krokiem wygłodzonych zespołów, nagroda była wspaniała. po raz pierwszy spróbowaliśmy meksykańskiego mole, tam kurczak to małe miki, ale mole, czyli sosik czekoladowy do tego kurczaka….mmmmmmm…… muzyka i tańce do późnego wieczora…przednia zabawa. nasza nowa przyjaciółka gloria poduczała nas tańczyć, ale pani, bądź co bądź 60letnia miała do tego kondycję lepszą niż my wszyscy razem wzięci….oj, wstyd wstyd…..



oh, no właśnie, przy przeglądaniu zdjęć skleroza została pognębiona….farby do twarzy to fajna rzecz, furorę zrobiłyśmy namalowanymi przez naszą artystkę flagami meksyku J


impreza nas tak nakręciła, że cała podróż z powrotem do hotelu przebiegła pod hasłem śpiewania wszystkiego, co nam do głowy przyszło…chyba nawet „ave maryśka” się tam znalazła….a to dopiero pierwsza feta była….
…a continuación

niedziela, 11 września 2011

ale meksyk - parte 2

poranek bardzo bardzo wczesny, bo to przecież w polsce 7 godzin do przodu, czyli o godzinie trzeciej rano można zacząć żyć. pomijając oczywiście, że przy cenach związanych z używaniem telefonu tak daleko od domu, od tejże godziny trzeciej zaczyna dzwonić „numer prywatny”….pfffff….z panami z telekomunikacji ani innymi reklamami i badaniami rynku rozmawiać nie będziemy, chociaż sen przerywają skutecznie. okazuje się jednak, że sporo osób ma ten problem, bo wujek fejsbuk pęka na czacie od chórzystek, które siedzą w pokojach obok i zmagają się z bezsennością J
po bezskutecznych próbach zaśnięcia pora założyć „słomkowy” sweterek, co by móc w tym ciepłym klimacie zostać w pidżamce i udać się na poszukiwania porannego napoju bogów. okazuje się, że kawa dostępna jest w automacie przy recepcji (jeszcze dostępna, choć przy ilości uczestników festiwalu już niedługo), więc ślizgając się radości w japonkach po mokrej posadzce po nocnym deszczu wracamy do  rozkoszowania się kofeinką i komputerkiem. radość psuje trochę brak informacji o zaginionym bagażu, ale przecież to dopiero jeden dzień. z pewnością się starają bagaż odnaleźć i przesłać. przecież również zaginione bagaże brazylijczyków przed chwilą dotarły.
śniadanie z większą przytomnością i reagowaniem na smaki niż dnia poprzedniego. dobry sen czyni cuda, czyli daje znać, że jedzenie meksykańskie z pastą z fasoli w roli głównej to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej….papryczki jalapeňos też nie są tym, na co żołądek czekał…..hmmmm….oj, niektórzy zaliczą przymusowe odchudzanie…..
pierwsze spotkanie z chórami z argentyny, brazylii, columbii, costa rica, szczygiełkami z poniatowej, puerto rico, szwajcarii, wenezueli i oczywiście meksyku odbywa się na wspólnej próbie….w ciemnościach :/ hotel, w którym próba ma się odbyć nie ma światła. okazuje się, że starają się pociągnąć światło z ulicy, jednak kilka latarek i telefony pozwalają domyślić się, co w nutach gra. próba jednak to śpiewanie wspólnych utworów, które każdy z krajów przesłał współuczestnikom. zabawa jest o tyle wspaniała, że hiszpańskojęzyczni nijak nie mogą się doczytać tekstu w „bystrej wodzie”, polacy zaś i szwajcarzy łamią sobie języki na szybkich i rytmicznych utworach południowoamerykańskich. ale w końcu na tym polega zabawa J znudzeni jednak brakiem światła wynosimy się do własnego hotelu, gdzie wreszcie w palącym słońcu śpiewamy wspólnie pozostałe utwory…bagażu nadal nie ma…..
w mniejszym już słoneczku udajemy się na kolejne zwiedzanie do miasteczka tlaxcala (które szlag trafił, bo opóźniony wyjazd (jeden z wielu) zmusił nas najpierw do śpiewania a potem już było ciemno) i na pierwszy koncert w teatrze uniwersyteckim.

w prezencie na koncercie znalazłyśmy wodę z naklejką ze zdjęciem coro feminino wiwat J

sobota, 10 września 2011

ale meksyk - parte 1

wyjeżdżamy na wycieczkę, bierzemy misia w teczkę J misio zrobił fiku miku od razu na lotnisku. i fikał aż do końca….oj, fikał….
fiknął na dzień dobry godziną opóźnienia w locie do madrytu. dobrze, że 3 godziny między przelotami. ale nie może być tak, żeby było za łatwo. mądrzy panowie pracujący na okęciu nie przewidzieli, że lot do meksyku przez madryt oznacza tranzyt. i kierunek, który przyjęły bagaże był „madryt”…zamiast kierunek „meksyk”. na szczęście udało się panom zorientować w pomyłce i powtórzyli operację. jak się później okazało – nieskutecznie. w mexico city okazało się, że bagaż dyrygentki…zaginął w akcji a w nim ważne dokumenty. załatwione formalności w lost luggage i drobne 1,5 godziny oczekiwania na przewodnika, który miał się zająć strudzonymi podróżnikami. ale do maňany dopiero zaczynamy się przyzwyczajać. po paru dniach festiwalu nie będzie już tak straszna…
po 18 godzinach podróży samolotem, w którym start i lądowanie wyznaczała muzyka rodem z horroru zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy w meksyku…..
nie poddajemy się jednak. pierwszy dzień od godziny szóstej rano (plus spóźnienie przewodnika, 7 godziny różnicy czasowej i drobnego jet lagu) nie może być spędzony na spaniu. po wrzuceniu bałaganu do hotelu pełne podekscytowania brykamy na pierwsze zwiedzanie „zanim dotrze do nas, że to bez sensu” J
cholula –
dojeżdżamy do klasztoru na piramidzie. piękny, egzotyczny i niesamowity…z jednym petite mankamentem, należy się wdrapać na szczyt….drapcie się drapcie, robaczki….respirator czeka na szczycie…akurat jakaś msza, ale lud meksykański przyzwyczajony do turystów nie zwraca uwagi na białe twarze robiące zdjęcia wszystkiego, co się rusza i nie rusza….



ale od razu pierwszego dnia udaje się zobaczyć atrakcję w postaci panów tańczących na linach. ciekawe…..chłopcy wiszą głowami w dół, gdy lina się rozwija a dodatkowy facecik gra na „fujarce”

piękne widoki i …jedziemy wreszcie na upragniony shopping J tequila chroni przecież przed tak zwaną „słynną praczką”, czyli dolegliwościami związanymi z żywnością tego kraju. biegusiem biegusiem lecimy do najbliższego wal marta, w którym podstawowe produkty i niezbędne rzeczy dla tych, którym bagaż odleciał. jednak zakupy już nie takie fajne, gdy baterie zaczynają wypadać a czółko zsuwa się na oczy. dopadł towarzystwo śpik, więc już w strugach lejącego deszczu (wszak to ciepły kraj, gdzie miały być upały) i kałużach do kolan wracamy do hotelu, gdzie łóżeczko zaprasza z otwartymi rękami…..

…a continuación