czwartek, 22 września 2011

ale meksyk - última parte

ostatni dzień spędzony w mexico city na szybkim zwiedzaniu i panoramie miasta z czterdziestego któregoś piętra…..i powrót do domu


czy ja już mówiłam, że maňana? pewnie mówiłam J wydawało by się, że już nic więcej nie może się zdarzyć. nic bardziej mylnego… rano pod hotel w mexico city podjeżdża autokar o czasie i dowozi nas we właściwe miejsce na lotnisko….udaje nam się bezboleśnie odprawić, wsiąść do samolotu, wystartować i dolecieć do madrytu. w czasie przed odlotem niektórzy kupują ostatnie prezenty tequillowe dla krewnych i znajomych królika…i to chyba był błąd dnia….
dopiero w madrycie okazuje się, że przejście przez tranzyt nie oznacza braku kontroli celnej, czyli wszelkie nie ofoliowane płyny nie przejdą….1,5 godziny spędzone na załatwianiu możliwości przejścia z torbami zamkniętymi przy pomocy „paryżanki” owocują wyciągnięciem kilku bagaży nadanych już meksyk- warszawa i przerzucenie ich na madryt-warszawa….okazuje się, że iberia ma każdego poranka tę samą polkę związaną z zakupami dokonanymi w mexico city. udaje się wszystko pomyślnie załatwić sprawę, ci, którzy mają zalakowane towary zostawiają je w bagażu podręcznym i biegniemy z inwazją wiwatową na madryt. biegniemy jest właściwym określeniem bo zwiedzenie takiej ilości rzeczy, które chciałybyśmy zobaczyć w tak krótkim czasie graniczy z cudem.

 nie sprawia jednak to takiej radości, jaką powinno. miejsce jest piękne, ale zasypianie w każdym momencie, kiedy siadamy psuje radość. Sunące metrem śpiące chórzystki to widok śmieszny, ale po 11 godzinach lotu zrozumiały….
nasze „ale meksyk” wraca do nas w momencie, gdy trzeba przejść przez kontrolę i pierwszy „prezent„ zostaje wylany a przejście kolejnych zablokowane. po długich dyskusjach z nieustępliwymi celnikami udaje się jednak zachować towary…wydawałoby się, że teraz już tylko rozbity samolot i zagubienie bagażu jednocześnie może przebić dotychczasowe przeżycia….
w samolocie ścisk i tłok, niemożność zapakowania bagaży, ale teraz wywołuje to już tylko wybuchy śmiechu, które milkną, gdy chór zasypia chwilę po starcie….
zakończenie wyjazdu za to następuje z hukiem. w postaci cytatu mamusi:
„jadę po ciebie we wściekłym korku a tu widzę karetki, saperów i w oddali błyskające straże pożarne…wasza godzina lądowania….wiesz, co pomyślałam? walnęliście o glebę. rozmawiałam, czekając na was, z mamą s. i pomyślała to samo”. KOCHANA MAMUSIU, PO TYM WSZYSTKIM, CO PRZESZŁAŚ, MOJEJ CHOROBIE, STARCIU Z TIREM I ŚMIERCI MOJEGO MĘŻA, NIE POWINNAŚ JUŻ NIGDY WIĘCEJ MYŚLEĆ, ŻE MOŻESZ MNIE STRACIĆ. NA SZCZĘŚCIE TAK SIĘ NIE STAŁO :3
Dowiadujemy się z telefonów najbliższych po wylądowaniu, że na lotnisku jest alarm bombowy i nie wiedząc jeszcze, co mogli poczuć, dostajemy histerycznych ataków śmiechu…. na koniec nie doleciał kolejny bagaż…..ale meksyk
co za podróż? to już pierwsze eurotreff z panem wilczkiem, próbą w rawie mazowieckiej i sześcioma awariami autokaru nie było takim „meksykiem”….ale i tak chcemy tam wrócić J

Brak komentarzy: