sobota, 10 września 2011

ale meksyk - parte 1

wyjeżdżamy na wycieczkę, bierzemy misia w teczkę J misio zrobił fiku miku od razu na lotnisku. i fikał aż do końca….oj, fikał….
fiknął na dzień dobry godziną opóźnienia w locie do madrytu. dobrze, że 3 godziny między przelotami. ale nie może być tak, żeby było za łatwo. mądrzy panowie pracujący na okęciu nie przewidzieli, że lot do meksyku przez madryt oznacza tranzyt. i kierunek, który przyjęły bagaże był „madryt”…zamiast kierunek „meksyk”. na szczęście udało się panom zorientować w pomyłce i powtórzyli operację. jak się później okazało – nieskutecznie. w mexico city okazało się, że bagaż dyrygentki…zaginął w akcji a w nim ważne dokumenty. załatwione formalności w lost luggage i drobne 1,5 godziny oczekiwania na przewodnika, który miał się zająć strudzonymi podróżnikami. ale do maňany dopiero zaczynamy się przyzwyczajać. po paru dniach festiwalu nie będzie już tak straszna…
po 18 godzinach podróży samolotem, w którym start i lądowanie wyznaczała muzyka rodem z horroru zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy w meksyku…..
nie poddajemy się jednak. pierwszy dzień od godziny szóstej rano (plus spóźnienie przewodnika, 7 godziny różnicy czasowej i drobnego jet lagu) nie może być spędzony na spaniu. po wrzuceniu bałaganu do hotelu pełne podekscytowania brykamy na pierwsze zwiedzanie „zanim dotrze do nas, że to bez sensu” J
cholula –
dojeżdżamy do klasztoru na piramidzie. piękny, egzotyczny i niesamowity…z jednym petite mankamentem, należy się wdrapać na szczyt….drapcie się drapcie, robaczki….respirator czeka na szczycie…akurat jakaś msza, ale lud meksykański przyzwyczajony do turystów nie zwraca uwagi na białe twarze robiące zdjęcia wszystkiego, co się rusza i nie rusza….



ale od razu pierwszego dnia udaje się zobaczyć atrakcję w postaci panów tańczących na linach. ciekawe…..chłopcy wiszą głowami w dół, gdy lina się rozwija a dodatkowy facecik gra na „fujarce”

piękne widoki i …jedziemy wreszcie na upragniony shopping J tequila chroni przecież przed tak zwaną „słynną praczką”, czyli dolegliwościami związanymi z żywnością tego kraju. biegusiem biegusiem lecimy do najbliższego wal marta, w którym podstawowe produkty i niezbędne rzeczy dla tych, którym bagaż odleciał. jednak zakupy już nie takie fajne, gdy baterie zaczynają wypadać a czółko zsuwa się na oczy. dopadł towarzystwo śpik, więc już w strugach lejącego deszczu (wszak to ciepły kraj, gdzie miały być upały) i kałużach do kolan wracamy do hotelu, gdzie łóżeczko zaprasza z otwartymi rękami…..

…a continuación

1 komentarz:

Guitar-Nerd pisze...

Eeeej! A gdzie ciąg dalszy? ja sie tu nakreciłam na czytanie o calym wyjezdzie a tu smaku narobila i zadowolona! :P