czwartek, 15 września 2011

ale meksyk - parte 4

niedziela. dzień wolny, dzień święty....więc msza a na niej wspólne wykonanie wielu wielu utworów. trzymamy z kasią o. kciuki "a może uda się zaśpiewać fortunę"....nie udało się :( ale za to cała reszta pojechała.....problem polegał na tym, że zgodnie z przewidywaniami chóry do tego śpiewania były średnio gotowe i miały pewien problem: nie patrzyły na misia altieriego stojącego na ambonie i  machającego łapkami...to tylko my przećwiczone przez lata, że w dyrygenta podczas pracy patrzy się jak w obrazek święty :)
potem miał być dzień wolny, nie przewidziano jednak, że musimy się przebrać z naszych pingwinich strojów. ale również przyuczone latami dałyśmy meksykanom przedstawienie przebierając się przed kościołem. dla nas to minuta :) w końcu już kiedyś wpakowałyśmy się ze słomką do autokaru na jakimś ślubie informując kierowcę, że musimy się gdzieś przebrać :) zaprawione w bojach jesteśmy, dziedziniec kościoła to żaden problem :)
rajd po sklepach w poszukiwaniu pamiątek i próby zakupu czegoś jadalnego w meksykańskich sklepach. udało nam się wykazać i zjeść większy lunch niż przewidywaliśmy w związku z nieznajomością meksykańskich zasad. chcieliśmy we czwórkę kupić na próbę jakieś coś, czego nazwy nie znam a do tego pani zaproponowała różne sosy. ponieważ każdy lubi coś innego wzięłyśmy kartonik (milion razy cieńszy od tego, na którym nad morzem dają ociekające tłuszczem frytki), potem drugi i widzimy, jak pani robi się biała, czerwona, zielona i dziwnie macha rączkami.....niestety nie speak english....co oznacza, że należy poćwiczyć swój hiszpański....okazało się, że papierki pani ma wyliczone do pokarmów...trzeba było kupić drugie coś, w czym nie bardzo wiadomo co było i nie bardzo wiadomo, jak się nazywało...na szczęście nie było bardzo drogie a za to było jadalne...uffff.....no i po takim treningu w języku hiszpańskim łatwo już było poprosić policajów o wspólną fotkę

a potem pamiątkowe nagranie wszystkich chórów....po dwa utwory i najwięcej czasu nagrywał gospodarz, który nie mógł się uporać ze swoimi utworami....po kilku godzinach, propozycja pana z chóru z puerto rico brzmiąca: "ja już się nauczyłem. wy też? to może zaśpiewamy za nich" wydawał się być kusząca :)))) jednak poradzili sobie i wściekle głodni (swoją drogą, czekanie na oficjalne kolacje stało się regułą i nasze żołądki skutecznie mogły nam akompaniować) pojechaliśmy na kolejną fetę - przyjęcie powitalne :) manana, czyli znane nam już czekanie na oficjeli jakoś już nam nie przeszkadzało a mariachi, tym razem całkiem nieźli pozwolili nam miło spędzić czas :) a gloria wykończyła swoim tańcem biednego mariachiego :)

Brak komentarzy: