kolejne dwa dni powinny być bardzo podobne, a były wręcz skrajnie różne....wtorek koncert w typowym meksykańskim miasteczku libres. w kościele. miasteczko tak typowe, jak widuje się na filmach i obrazkach. tego oczekiwałaś po widoczkach meksykańskich. kościół jak kościół, ale po raz pierwszy w życiu widziałaś tak zimną publiczność. niby klaskali, ale to wszystko jakieś takie bez życia. bardzo trudno się w związku z tym w takim miejscu śpiewało.... wynagrodził to potem koteczek, a może koteczka...malutkie, szare, z ogonkiem w górze (płeć nieznana, bo pod ten ogonek nie zaglądałyśmy), które bardzo chciało, żeby go głaskać i tulić...
kotek chyba jednak chłopcem był, bo jak widać na obrazku, za miłość i przytulanie odwdzięczył się zaglądaniem w cycki. bluzki do tego prowokują, ale on chciał się tam cały schować i iść z tobą do domu....słomka by nie dała....a królewicz charles w warszawie zjadłby na śniadanie....ale taki słodki był, że nie straszny wam był potencjalny ochrzan za spóźnienie...
mieszkańcy libres okazali się jednak otwarci i przemili na późniejszej kolacji i kolejnej zabawie z mariachi....szkoda tylko, że nie mieli tyle uśmiechu w trakcie koncertu...ale wieczorem już znowu tańce i śpiewy.....szczególnie jeden muzyk śpiewający właściwe dźwięki, jakie powinien zaśpiewać mariachi....ale chyba tak naprawdę niewielu osobom ta kilometrowa różnica przeszkadzała....w końcu - nie wszystkich pan bozia pokarał słuchem absolutnym....niskość dźwięku rzecz względna, można się wyłączyć....niestety, na trąbki nie da się wyłączyć....trauma na całe życie....znajdź tylko tę sygnałówkę, która gdzieś w domu leży, to się na niej zemścisz....nigdy więcej trąbek...poziom decybeli równy poziomowi przy lądowaniu promu kosmicznego, a bardziej drażniący......
(fotka dołączona za niechętną zgodą autorki "bo takie nieobrobione" :)))))
dzień następny zapowiadał się bardzo podobnie (zresztą dlatego są razem w jednym wpisie, zresztą ile notek może być o jednym wyjeździe???!!!! jeszcze zostaną 3) :)
okazało się, że się tylko i wyłącznie tak zapowiadał. ich jedyne podobieństwo podobało na koncercie w kościele....i repertuarze do tego koncertu.
bo miasteczko cuautla przywitało nas opcją przebierania się w jakiejś szkole. a ponieważ nie chciało nam się biegać po schodach, dokonałyśmy tej czynności przy samym wejściu. znowu widownia zadowolona była :) ale zaraz, po kolei....w drodze spotkałyśmy przemiłą parę: pana popocatepetl i panią iztaccihuatl. pan dymił jak wulkan, a pani spokojna :)
(na fotce pan po lewej - widać jak dymi, pani po prawej :) za plecami autorki oczywiście)
potem przemiły lunch w szkole podstawowej. podany tak, jak to w szkole meksykańskiej, na zewnątrz, przy basenie, pani piekła przy nas tortille....
potem panowie nieopatrznie powiedzieli, że możemy się wykąpać w basenie....nie przewidzieli co się stanie...żadna z nas kostiumu nie posiadała, ale było tak pięknie ciepło i słonecznie, że po krótkim moczeniu nóg pojedynczo w bieliźnie dałyśmy panom przedstawienie, jak dzieci (w większości dorosłe) bawią się w baseniku :P
(moczenie nóg dozwolone, zdjęcia z kąpieli wycięte przez cenzurę :)))
po kąpieli koncert. niektórzy zadawali trudne pytania, typu: czy też masz mokre majtki? pytanie zadane przed wyjściem na scenę. mina kasi o. po udzielonej, zgodnej z prawdą odpowiedzi (nie mam wcale) - bezcenna :D
i jakże inny koncert, a właściwie ta atmosfera. uśmiechnięta, żywo reagująca publiczność to to, dlaczego chce się śpiewać i człowiek gotów jest śpiewać przez wiele wiele godzin. późniejsze gratulacje w języku hiszpańskim (czort z językiem :)))) i prośby o autografy (!) dają siłę i chęć na kolejne 90 lat śpiewania. żeby każda publiczność taka była....dwa różne miejsca, te same koncerty, a jakże odmienne......