kolejna podróż nowe wrażenia. a że u nas nie może być spokojnie, to znów rozrywki zaczynają się na lotnisku. zbiórka o 3.55 (RANO!!!!!), 3/4 chóru noc spędziło na wujku fejsbuku nie idąc spać i licząc godziny do wyjścia z domu. o 3.55 grzecznie na lotnisku meldują się wszyscy, twierdząc, że nic nie zapomnieli (no, to się jeszcze okaże). a, no właśnie.......nie wszyscy się meldują jak się okazuje. po 20 minutach rozglądamy się i ....nie ma kasi m. telefon nie odpowiada. ktoś żartuje, że zapomniała.....haha, byłoby smieszne, gdyby nie bylo prawdziwe. udaje się dodzwonić do męża kasi, który radośnie oznajmia zaspanym głosem, że to przecież jutro. czas start - po godzinie kasia spakowana dociera z wywieszonym językiem i zdąża na samolot. ...podróże kształcą.....
lecimy w komplecie. w komplecie też przesiadamy się w amsterdamie (magnes na lodówkę zakupiony) do wielkiego samolotu, który dostarczy drogocenny ładunek do rio. 3 smaczne posiłki (no dobra, nie przesadzajmy, to posiłki samolotowe), kilka durnych filmów i sen później gładko lądujemy tam, gdize trzeba. razem z nami lądują WSZYSTKIE bagaże. jak miło, a my tu się zabiezpieczałyśmy wioząc majtki i szczoteczkę do zębów w bagażu podręcznym. jeszcze tylko kilometrowy spacer przez lotnisko i wpadamy w ramiona znanych nam brazylijczyków. gościnność powala na kolana, w domu jeszcze kolacja i czółko się zsuwa i wreszcie sen. Eh, jesteśmy w brazylii....
pobudka dnia następnego ujawnia widok z okna, z jednej strony corcovado czyli chrystus, z drugiej ocean.....chwilo trwaj jesteś piękna. nie słychać trach i nie widać diabła, więc jeszcze patrzymy na plażę ipanema. wiadomo już, co robimy rano. plaża! nie ma słońca, ale jest ciepło i face dla surferów, więc babranie się w oceanie i spacer po plaży obowiązkowy. fale przeturlały nas parę razy po piasku, więc peeling na kilka dni z głowy.
a po południu smaki i smaczki uniwersytetu w rio. smaki poznajemy w kampusowej stołówce. dzięki ci panie, za drobiazgi, nie tylko fasola. a smaczki w postaci wspólnej próby z chórem atras da nota. próbujemy utwór brazylijski, on woła: czy mam podejść? ona chce ślubu i tak przez 3 strony. słów mało, ale portugalskie więc co poplujemy to nasze. ale spoko spoko, co to dla nas....a później i bystra woda i utwory kościelne zwane wdzięcznie "melonami" od nazwiska kompozytora :) kompozytora należałoby przypiekać na wolnym ogniu, że tak późno się na nie zabraliśmy, ale chyba mu jeszcze ostatni raz darujemy....
ponieważ jednak my nadal funkcjonujemy w czasie polskim, to powoli ziew-mlask z każdej strony a dzieci składają się jak domino i śpią w najlepsze. ufff....jeszcze tylko podróż metrem i heja spać. jutro wyjazd na wyspę, gdzie będziemy leżeć i pachnieć.